Baronówna
Doktor Grant
szedł szpitalnym korytarzem. Mijał wielu ludzi kulących się na niewygodnych,
plastikowych krzesełkach. Nieliczni próbowali spać. niektórzy, widząc go,
unosili głowy i patrzyli z nadzieją, lecz przechodził obok nich obojętnie. Oni
musieli jeszcze poczekać, zanim lekarz przyjdzie i oznajmi radosną nowinę -
operacja się udała, pacjent jest w dobrym stanie.
Pomimo że
doktor, człowiek już niemłody, miał w środowisku opinię człowieka dla którego
praca jest pasją, był w tej pracy element szczerze przez niego znienawidzony.
Złe wieści. Nienawidził przekazywać złych nowin. Nie mógł znieść widoku twarzy
przesiąkniętych bólem straty, pustych oczu, opuchniętych od płaczu powiek. Gdyby
nie to, że w tym szpitalu zdarzało się to naprawdę rzadko, pewnie musiałby
znaleźć sobie jakąś inną pracę.
I teraz też
szedł, zmuszony przekazać kobiecie, matce jego małej pacjentki złe wieści.
Skręcił za róg i w końcu ją znalazł, stałą przy automacie z kawą, zaledwie
kilka kroków od jego gabinetu. Gdy go zobaczyła, posłała w jego stronę pytające
spojrzenie, bojąc się odezwać, pewnie żeby nie prowokować rzeczywistości.
- Pani Kamińska - zaczął -
dobrze, że panią znalazłem. Może...
- Niech pan po prostu mi to
powie - przerwała mu kobieta
- Naprawdę, pani Anno,
lepiej będzie jeśli wejdziemy do mojego gabinetu - doktor wskazał drzwi.
Kobieta uspokoiła się nieco. Grant otworzył drzwi, przepuścił ją przodem i
podstawił krzesło. Sam usiadł na fotelu za biurkiem.
- Pani
Anno - zaczął ponownie - jak pani wie, pani córka przeszła dziś operację mającą
na celu wykryć przyczynę uszkodzenia nerek. Niestety, okazało się, że szkody
są nieodwracalne. Jedną nerkę musieliśmy
usunąć, druga przestaje pracować. Pani córka potrzebuje przeszczepu.
Kobieta
próbowała zachować kamienną twarz, jednak zdradziło ją drżenie warg. Pojedyncza
łza spłynęła po policzku.
- Kiedy?
- Nie
wiadomo. Znalezienie dawcy może potrwać długo, ale bądźmy dobrej myśli.
Widziałem też pani wyniki badań. Niestety, nie może pani być dawcą. Za jakiś
czas Zosia wyjdzie ze szpitala, a wtedy będzie musiała przyjeżdżać tu na
dializy. Przynajmniej będzie mogła pójść do szkoły razem z innymi dziećmi, za
miesiąc przecież koniec wakacji.
- Zosiu,
chodź już, musimy jechać! - krzyknęła mama
- Już,
mamo! - odkrzyknęła córka - muszę tylko nakarmić pou!
- Zostaw już
ten tablet, pou nic się nie stanie jeśli jedzenie dostanie dopiero w szpitalu.
I tak będziesz tam kilka godzin grać.
- No
dobrze, już idę.
Po chwili
dziewczynka pojawiła się w drzwiach swojego pokoju z plecakiem w dłoniach. W
środku zadana w szkole kolorowanka, kredki i tablet, zastępujący wymarzonego
pieska, na zakup którego nie chciała się zgodzić mama. Zabawa z wirtualnym
zwierzątkiem była jedną z niewielu rzeczy, jakie umilały dziewczynce długie
godziny spędzane przy stacji dializowej, więc mama często przymykała oko na
ilość czasu spędzanego przy urządzeniu.
W szpitalu
mama oddała Zosię pod opiekę pielęgniarek, a sama pojechała do pracy. Dzisiaj
miała wieczorną zmianę i nie mogła z nią zostać, ale dziewczynce nie sprawiało
to przykrości. Zaprzyjaźniła się już z wszystkimi pielęgniarkami, a doktor
Grant zawsze przychodził do niej, by porozmawiać o różnych rzeczach. Jeśli nie
miał czasu, pytał tylko, czy boli ją brzuszek. W innych przypadkach rozmawiał z
nią długo i na różne tematy. Zosia polubiła go za to, że znał mnóstwo ciekawych
historyjek. Dwa dni temu opowiadał jej o niemieckim baronie, który miał długie
i trudne do zapamiętania nazwisko. Doktor mówił, że baron bardzo lubił się
przechwalać i zmyślał wiele rzeczy. Dziewczynka najlepiej zapamiętała opowieść
o kuli wystrzelonej z armaty.
Dzisiaj doktor
też przyszedł z nią porozmawiać. Gdy odpowiedziała już na standardowe pytanie o
ból brzucha, zapytał ją o coś innego:
- Zosiu,
czy wiesz, jaki dzisiaj jest dzień?
- Tak.
Czwartek.
- Chodziło
mi o coś innego. Dzisiaj jest 24 listopada, a to oznacza, że dokładnie za
miesiąc będziemy obchodzić Wigilię Bożego Narodzenia. Zresztą spójrz za okno.
Co widzisz?
- Pierwszy
śnieg! - wykrzyknęła uradowana dziewczynka. kiedy była zajęta kolorowanką i
tabletem nie zauważyła, że świat pokrył się białym puchem. Nie było go wiele,
ale sam fakt jego obecności czynił dzień wyjątkowy, zwłaszcza dla siedmiolatki.
Doktor uśmiechnął
się, gdy zauważył radość malującą się na twarzy małej pacjentki. Czasem myślał,
że to właśnie dla takich momentów został lekarzem.
Anna Kamińska zdecydowanie nie
była kobietą, która umiała wybrać sobie dobrego partnera. Wszyscy dotychczasowi
mężczyźni jej życia okazywali się co do jednego draniami i uciekali od niej w
momencie gdy orientowali się, że chodzi jej o coś więcej niż seks. Raz już
myślała, że to naprawdę ten jedyny, ale spotkało ją bolesne rozczarowanie - gdy
mężczyzna dowiedział się, że Anna jest w ciąży, wyjechał do Anglii. Rzekomo by
zarobić na ich utrzymanie, ale jedyną rzeczą jaka docierała do niej z wysp były
alimenty wyznaczone przez sąd, śmiesznie niskie zresztą. No i jeszcze tablet,
który dotarł w dniu szóstych urodzin Zosi wraz z listem. W liście były
przeprosiny. Ale nie dla Zosi, tylko dla mamy.
Za to, że przestraszył się odpowiedzialności i uciekł, ale też za to, że
nie wróci. Twierdził, że jest zbyt dobrze urządzony, by wracać do Polski. Anna
próbowała nie winić się za fatalny dobór partnerów, ale czasem nie potrafiła.
To właśnie przez to siedziała właśnie na kasie w supermarkecie i bezmyślnie
kasowała kolejne produkty. Czuła się też winna, bo nie mogła być razem z Zosią
w szpitalu. Wiedziała, że dla dziewczynka wolałaby spędzać swój czas wolny na
zabawie z rówieśniczkami, ale obecnie było to nieosiągalne. Miała tylko
nadzieję, że dawca znajdzie się szybko.
Była w złej sytuacji
materialnej. Ostatnio rachunki wzrosły, a jej zarobki nie. Na początku roku
musiała też kupić córce podręczniki i wskutek tego jej finanse
znacznie się pogorszyły. Już zastanawiała się, skąd weźmie pieniądze na święta.
Zosia musiała dostać coś od Gwiazdora, a prezenty kosztują. Miała nadzieję, że
dziewczynka przynajmniej w święta nie będzie musiała odwiedzać szpitala.
Anna właśnie pakowała prezent,
kiedy jej telefon zadzwonił. Spojrzała na wyświetlacz. Gdy zobaczyła, że
pokazuje on numer doktora Granta, serce zabiło jej szybciej. Natychmiastowo
odebrała połączenie.
- Halo?
- Dzień
dobry, pani Kamińska. Z tej strony Grant. Mam dla pani dobrą wiadomość.
Znaleźliśmy dla nerkę dla pani córki. Musi pani jak najszybciej przyjechać z
nią do szpitala; jeśli pani nie może, wyślemy karetkę.
- Nie ma
takiej potrzeby, już wyjeżdżam.
- W takim
razie widzimy się w szpitalu. Do widzenia.
- Do
widzenia.
Kobieta w pośpiechu rozejrzała
się po mieszkaniu i zabrała kilka rzeczy z pokoju Zosi. Potem niemal wpadła w
panikę, nie mogąc znaleźć kluczyków od auta, ale w końcu zeszła po schodach,
wyprowadziła auto z garażu i popędziła do szkoły zabrać córkę.
Anna siedziała pod salą
operacyjną i starała się powstrzymać natłok myśli. Przeważały wśród nich te
pesymistyczne. Bezskutecznie próbowała je odegnać. Na szczęście, po chwili
podszedł do niej doktor Grant i zainicjował rozmowę.
- Pewnie
się pani martwi? - spytał
- Oczywiście.
Pan by się nie martwił, gdyby pańska córka była właśnie operowana?
- Martwiłbym
się. To naturalne, ale niech pani chociaż spróbuje się zrelaksować i nie myśleć
o operacji. W naszym szpitalu mamy naprawdę dobrych chirurgów, dla których taki
zabieg to pestka. Naprawdę, niech pani się nie martwi.
Już po zabiegu Anna siedziała
przy jeszcze śpiącej córce. Lekarz powiedział jej, że
Zosia obudzi się w ciągu kilku godzin. Operacja trwała długo i godzina była już
późna, na dodatek sala pooperacyjna oddziału dziecięcego leżała daleko od
dyżurki pielęgniarek, więc praktycznie nie było tu ludzi. Zwłaszcza po tym, jak
inna dziewczynka poczuła się na tyle dobrze, by po krótkim zabiegu wyjść ze
szpitala i została odebrana przez swoją mamę. Teraz na sali znajdowały się
tylko Anna i Zosia. Kobieta wyglądnęła na korytarz by sprawdzić, czy nikt nie
nadchodzi, po czym wróciła do łóżka córki. Po chwili wyjęła z torebki fiolkę. Przyświeciła
sobie telefonem, bo jedynym źródłem światła w pobliżu była migająca czerwona
dioda na kamerze monitoringu na korytarzu.. W środku znajdowały się
jaskrawożółte tabletki. Wyjęła jedną z nich, spojrzała z czułością na swoją
córkę i zamyśliła się. Do świadomości wróciła, gdy usłyszała czyjeś kroki na
korytarzu. Z czułością pogłaskała Zosię po głowie i połknęła tabletkę. Fiolka
powędrowała z powrotem do torebki.
Następnego
dnia rano pielęgniarka obudziła Annę. Kobieta zdała sobie sprawę, że w nocy, zmęczona
późną porą i stresem, zasnęła na szpitalnym krześle przy łóżku Zosi. Kobieta
powiedziała jej, że dziewczynka obudziła się już wcześniej, ale dostała swoje
leki i zasnęła. Zostawiła też pojemniczek z tabletkami, które mała powinna
wziąć jak tylko znowu się obudzi. Wie pani, wy mamy teraz na oddziale takie
urwanie głowy, że nikt nie wyrabia, może się zdarzyć że nie zdążymy zajrzeć -
tłumaczyła się. Chwilę potem wyszła i zostawiła Annę samą z córką, jej sala, a
właściwie raczej salka była jednoosobowym pokoikiem. Matka przyjrzała się
dokładnie pojemniczkowi z lekami.
Jedna
z tabletek była jaskrawożółta.
Doktor
Grant chodził tempem całkiem niezłym jak na niemłodego już mężczyznę. Może
wywołane było to jego niecierpliwością, a może gniewem który odczuwał. Okazało
się bowiem, że pielęgniarka na jego oddziale pomyliła podobne leki i podała zły
specyfik jednej jego pacjentek, małej
dziewczynce po przeszczepie. Nie dość, że mała otrzymała lek o działaniu
odmiennym od zamierzonego, to jeszcze w dawce jak dla konia. Uratowało ją tylko
przeprowadzone na czas płukanie żołądka. Gdy Grant się o tym dowiedział, wpadł
we wściekłość. Sam doprowadził sprawę do dyrekcji szpitala i był pewny, że
nieostrożną kobietę czeka zwolnienie dyscyplinarne. Nie czuł z tego powodu
wyrzutów sumienia. W jego pracy nie można sobie pozwolić na nieostrożność. Na
dodatek, kobieta utrzymywała, że jest niewinna i na pewno się nie pomyliła. Gdy
Grant usłyszał to, jeszcze bardziej się zdenerwował i po prostu wyszedł.
Poczuł, że musi się przejść i dlatego właśnie szedł przez ciemny przyszpitalny
park w tym zimnym dniu.
Gdy
nieco ochłonął, zaczął rozmyślać o różnych rzeczach. W pewnym momencie jego
myśli natrafiły na nieuchronne. Pani Anna była w tym dniu w pracy na zmianie
popołudniowej, więc jeszcze nie dowiedziała się o niefortunnej pomyłce. Gdy
tylko mogła, siedziała przy dziewczynce i starała się uprzyjemnić jej czas
spędzony w szpitalu. Pielęgniarki polubiły ją i uważały za wzorzec kochającej
matki, a Zosię po prostu pokochały. Tym trudniej będzie im znieść myśl, że to
przez jedną z nich Zosia przez chwilę znajdowała się na krawędzi,
niebezpiecznie przechylając się w niewłaściwą stronę. Jej mama też nie będzie
zachwycona... W pełni zrozumiałe będzie, jeśli wytoczy pielęgniarce lub nawet
całemu szpitalowi proces. Mogłaby dostać całkiem niezłe odszkodowanie, a przy
tym byłaby to niezła okazja na podreperowanie domowego budżetu, zwłaszcza że
dziewczynka będzie potrzebować jeszcze bardziej specjalnego traktowania niż
przed operacją.
W tym
momencie telefon Granta zadzwonił. Na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko
dyżurnej pielęgniarki na oddziale dziecięcym. Gdy odbierał telefon, zdążył
jeszcze pomyśleć, że musiało stać się coś poważnego. Pielęgniarki nigdy nie
dzwoniły do niego z błahych powodów. W następnej sekundzie nacisnął na zieloną
słuchawkę i przytknął telefon do ucha. Zanim zdążył wypowiedzieć jakiekolwiek
słowo, usłyszał drżący głos jednej z pielęgniarek:
- Panie doktorze, proszę natychmiast wrócić do
szpitala. Zosia jest w stanie krytycznym, nie reaguje na podawane le- doktor
natychmiastowo przerwał połączenie i szybkim krokiem ruszył w stronę ciemnej
bryły szpitala.
-Halo?
-Anna odebrała telefon, myślami będąc jeszcze na kasie w markecie. Właśnie
skończyła zmianę i jechała do Zosi, ale powrót do myślenia po tak odmóżdżającym
zajęciu czasem trwał dłuższą chwilę i kobieta nie spojrzała na wyświetlacz,
zanim podniosła komórkę do ucha.
- Dzień dobry, pani Anno. Z tej strony doktor Grant. Czy
może pani rozmawiać?
- Tak, oczywiście.
- Nalegam jednak, aby się pani upewniła - Anna momentalnie
nabrała podejrzeń. Zwolniła i zjechała na pobocze.
- Co się stało? Proszę, niech pan nie każe mi czekać,
niech pan powie co się stało! - końcówkę zdania niemal wykrzyknęła. Domyśliła
się, że doktor ma złe wieści i pragnęła je usłyszeć jak najszybciej.
- Pani Anno. Dzisiaj, niespełna pół godziny temu, w
naszym szpitalu na oddziale dziecięcym z nieznanych powodów zmarła pańska
córka, Zofia Anna Kamińska. Podejrzewamy, że przyczyną zgonu mógł być
nieodpowiedni lek, podany jej omyłkowo przez jedną...
Anna
nie usłyszała zakończenia zdania, bo rozłączyła się. Przez chwilę jeszcze
wpatrywała się w telefon, jakby chciała zawrócić czas i nie odebrać feralnego
połączenia, potem jednak odrzuciła go na siedzenie pasażera. Wolnym ruchem
sięgnęła do stacyjki i wyłączyła silnik. To samo zrobiła ze światłami i
wycieraczkami, pozwalając marznącemu deszczowi wybijać na masce samochodu
żałobny rytm. Ciemność, która ją otoczyła, była jedynie z rzadka rozpraszana
przez reflektory przejeżdżających samochodów. Wydawało się, że otacza kobietę
bezpiecznym kokonem i szepcze: "Mnie nie musisz się bać, bo to ja jestem
teraz twoją osłoną".
Anna
wybuchła płaczem.
Pogrzeb
był skromny. Mała trumienka zbita z sosnowych desek została już opuszczona do
równie małego grobu, a ksiądz wygłosił już swoją mowę. Teraz każdy z żałobników
rzucał z podanej przez grabarza tacki garść ziemi na miejsce wiecznego
spoczynku dziewczynki. Najpierw mama, potem jej nieliczne przyjaciółki. Anna nie
miała żadnych żywych krewnych poza ojcem, który jeszcze nie odpowiedział na jej
wiadomość. Potem doktor Grant, a po nim kilka pielęgniarek, które tak polubiły
Zosię w trakcie jej pobytu na oddziale. Potem już nikt.
Kilka
tygodni po pogrzebie Grant siedział przed ekranem komputera i bił się z
myślami. Nie mógł przecież tego tak po prostu ujawnić. A jednak musiał. Po
obejrzeniu nagrania z kamery szpitalnego monitoringu był wstrząśnięty. Nie
wierzył w to co widział. Z początku myślał, że to ktoś inny, że na obrazie z
kamery przemysłowej w takiej ciemności można by rozpoznać każdego, ale wkrótce
musiał ulec. Prawą ręką sięgnął po telefon i wybrał numer znajomego
prokuratora, a lewą jeszcze raz kliknął "play".
Na
nagraniu było widać, jak Anna Kamińska podmienia dwie tabletki z pojemniczka
przyniesionego przez pielęgniarkę na jaskrawożółte kapsułki z własnej fiolki, a
potem podaje je dziecku.
Gdy po
kilku miesiącach Grant włączył telewizor usłyszał to, na co od tak dawna
czekał:
"Jak dowiedział się nasz reporter, wczoraj sąd skazał
matkę tragicznie zmarłej dziewczynki, Annę K., na karę pozbawienia wolności
przez 25 lat. Długie śledztwo wykazało, że jej córka zmarła z powodu
długotrwałego zatrucia nietypowym lekiem moczopędnym. Skazana sama podawała go
córce, doprowadzając do konieczności przeprowadzenia przeszczepu nerki, a potem
do zgonu dziewczynki. Sprawa została rozwiązana dzięki szpitalnemu
monitoringowi. Gdyby nie nagrania, na których Anna K. podaje truciznę córce,
prawdopodobnie ucierpiałaby pielęgniarka, która miała ponoć podać dziewczynce
niewłaściwy lek w dniu jej zgonu. Biegli ustalili, że Anna K. cierpi na
zastępczy zespół Munchhausena, niezwykle groźną chorobę psychiczną powodującą
na wywoływaniu u innych objawów choroby w celu uzyskania współczucia. Nie
wpłynęło to jednak na decyzję sędziego i kobieta spędzi w więzieniu pełne 25
lat."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz