sobota, 10 września 2016

Baronówna



Baronówna
Doktor Grant szedł szpitalnym korytarzem. Mijał wielu ludzi kulących się na niewygodnych, plastikowych krzesełkach. Nieliczni próbowali spać. niektórzy, widząc go, unosili głowy i patrzyli z nadzieją, lecz przechodził obok nich obojętnie. Oni musieli jeszcze poczekać, zanim lekarz przyjdzie i oznajmi radosną nowinę - operacja się udała, pacjent jest w dobrym stanie.
Pomimo że doktor, człowiek już niemłody, miał w środowisku opinię człowieka dla którego praca jest pasją, był w tej pracy element szczerze przez niego znienawidzony. Złe wieści. Nienawidził przekazywać złych nowin. Nie mógł znieść widoku twarzy przesiąkniętych bólem straty, pustych oczu, opuchniętych od płaczu powiek. Gdyby nie to, że w tym szpitalu zdarzało się to naprawdę rzadko, pewnie musiałby znaleźć sobie jakąś inną pracę.
I teraz też szedł, zmuszony przekazać kobiecie, matce jego małej pacjentki złe wieści. Skręcił za róg i w końcu ją znalazł, stałą przy automacie z kawą, zaledwie kilka kroków od jego gabinetu. Gdy go zobaczyła, posłała w jego stronę pytające spojrzenie, bojąc się odezwać, pewnie żeby nie prowokować rzeczywistości.
- Pani Kamińska - zaczął - dobrze, że panią znalazłem. Może...
- Niech pan po prostu mi to powie - przerwała mu kobieta
- Naprawdę, pani Anno, lepiej będzie jeśli wejdziemy do mojego gabinetu - doktor wskazał drzwi. Kobieta uspokoiła się nieco. Grant otworzył drzwi, przepuścił ją przodem i podstawił krzesło. Sam usiadł na fotelu za biurkiem.
- Pani Anno - zaczął ponownie - jak pani wie, pani córka przeszła dziś operację mającą na celu wykryć przyczynę uszkodzenia nerek. Niestety, okazało się, że szkody są  nieodwracalne. Jedną nerkę musieliśmy usunąć, druga przestaje pracować. Pani córka potrzebuje przeszczepu.
Kobieta próbowała zachować kamienną twarz, jednak zdradziło ją drżenie warg. Pojedyncza łza spłynęła po policzku.
- Kiedy?
- Nie wiadomo. Znalezienie dawcy może potrwać długo, ale bądźmy dobrej myśli. Widziałem też pani wyniki badań. Niestety, nie może pani być dawcą. Za jakiś czas Zosia wyjdzie ze szpitala, a wtedy będzie musiała przyjeżdżać tu na dializy. Przynajmniej będzie mogła pójść do szkoły razem z innymi dziećmi, za miesiąc przecież koniec wakacji.

- Zosiu, chodź już, musimy jechać! - krzyknęła mama
- Już, mamo! - odkrzyknęła córka - muszę tylko nakarmić pou!
- Zostaw już ten tablet, pou nic się nie stanie jeśli jedzenie dostanie dopiero w szpitalu. I tak będziesz tam kilka godzin grać.
- No dobrze, już idę.
Po chwili dziewczynka pojawiła się w drzwiach swojego pokoju z plecakiem w dłoniach. W środku zadana w szkole kolorowanka, kredki i tablet, zastępujący wymarzonego pieska, na zakup którego nie chciała się zgodzić mama. Zabawa z wirtualnym zwierzątkiem była jedną z niewielu rzeczy, jakie umilały dziewczynce długie godziny spędzane przy stacji dializowej, więc mama często przymykała oko na ilość czasu spędzanego przy urządzeniu.
W szpitalu mama oddała Zosię pod opiekę pielęgniarek, a sama pojechała do pracy. Dzisiaj miała wieczorną zmianę i nie mogła z nią zostać, ale dziewczynce nie sprawiało to przykrości. Zaprzyjaźniła się już z wszystkimi pielęgniarkami, a doktor Grant zawsze przychodził do niej, by porozmawiać o różnych rzeczach. Jeśli nie miał czasu, pytał tylko, czy boli ją brzuszek. W innych przypadkach rozmawiał z nią długo i na różne tematy. Zosia polubiła go za to, że znał mnóstwo ciekawych historyjek. Dwa dni temu opowiadał jej o niemieckim baronie, który miał długie i trudne do zapamiętania nazwisko. Doktor mówił, że baron bardzo lubił się przechwalać i zmyślał wiele rzeczy. Dziewczynka najlepiej zapamiętała opowieść o kuli wystrzelonej z armaty.
Dzisiaj doktor też przyszedł z nią porozmawiać. Gdy odpowiedziała już na standardowe pytanie o ból brzucha, zapytał ją o coś innego:
- Zosiu, czy wiesz, jaki dzisiaj jest dzień?
- Tak. Czwartek.
- Chodziło mi o coś innego. Dzisiaj jest 24 listopada, a to oznacza, że dokładnie za miesiąc będziemy obchodzić Wigilię Bożego Narodzenia. Zresztą spójrz za okno. Co widzisz?
- Pierwszy śnieg! - wykrzyknęła uradowana dziewczynka. kiedy była zajęta kolorowanką i tabletem nie zauważyła, że świat pokrył się białym puchem. Nie było go wiele, ale sam fakt jego obecności czynił dzień wyjątkowy, zwłaszcza dla siedmiolatki.
Doktor uśmiechnął się, gdy zauważył radość malującą się na twarzy małej pacjentki. Czasem myślał, że to właśnie dla takich momentów został lekarzem.

                Anna Kamińska zdecydowanie nie była kobietą, która umiała wybrać sobie dobrego partnera. Wszyscy dotychczasowi mężczyźni jej życia okazywali się co do jednego draniami i uciekali od niej w momencie gdy orientowali się, że chodzi jej o coś więcej niż seks. Raz już myślała, że to naprawdę ten jedyny, ale spotkało ją bolesne rozczarowanie - gdy mężczyzna dowiedział się, że Anna jest w ciąży, wyjechał do Anglii. Rzekomo by zarobić na ich utrzymanie, ale jedyną rzeczą jaka docierała do niej z wysp były alimenty wyznaczone przez sąd, śmiesznie niskie zresztą. No i jeszcze tablet, który dotarł w dniu szóstych urodzin Zosi wraz z listem. W liście były przeprosiny. Ale nie dla Zosi, tylko dla mamy.  Za to, że przestraszył się odpowiedzialności i uciekł, ale też za to, że nie wróci. Twierdził, że jest zbyt dobrze urządzony, by wracać do Polski. Anna próbowała nie winić się za fatalny dobór partnerów, ale czasem nie potrafiła. To właśnie przez to siedziała właśnie na kasie w supermarkecie i bezmyślnie kasowała kolejne produkty. Czuła się też winna, bo nie mogła być razem z Zosią w szpitalu. Wiedziała, że dla dziewczynka wolałaby spędzać swój czas wolny na zabawie z rówieśniczkami, ale obecnie było to nieosiągalne. Miała tylko nadzieję, że dawca znajdzie się szybko.
                Była w złej sytuacji materialnej. Ostatnio rachunki wzrosły, a jej zarobki nie. Na początku roku musiała też kupić córce podręczniki i wskutek tego jej finanse znacznie się pogorszyły. Już zastanawiała się, skąd weźmie pieniądze na święta. Zosia musiała dostać coś od Gwiazdora, a prezenty kosztują. Miała nadzieję, że dziewczynka przynajmniej w święta nie będzie musiała odwiedzać szpitala.

                Anna właśnie pakowała prezent, kiedy jej telefon zadzwonił. Spojrzała na wyświetlacz. Gdy zobaczyła, że pokazuje on numer doktora Granta, serce zabiło jej szybciej. Natychmiastowo odebrała połączenie.
- Halo?
- Dzień dobry, pani Kamińska. Z tej strony Grant. Mam dla pani dobrą wiadomość. Znaleźliśmy dla nerkę dla pani córki. Musi pani jak najszybciej przyjechać z nią do szpitala; jeśli pani nie może, wyślemy karetkę.
- Nie ma takiej potrzeby, już wyjeżdżam.
- W takim razie widzimy się w szpitalu. Do widzenia.
- Do widzenia.
                Kobieta w pośpiechu rozejrzała się po mieszkaniu i zabrała kilka rzeczy z pokoju Zosi. Potem niemal wpadła w panikę, nie mogąc znaleźć kluczyków od auta, ale w końcu zeszła po schodach, wyprowadziła auto z garażu i popędziła do szkoły zabrać córkę.
                Anna siedziała pod salą operacyjną i starała się powstrzymać natłok myśli. Przeważały wśród nich te pesymistyczne. Bezskutecznie próbowała je odegnać. Na szczęście, po chwili podszedł do niej doktor Grant i zainicjował rozmowę.
- Pewnie się pani martwi? - spytał
- Oczywiście. Pan by się nie martwił, gdyby pańska córka była właśnie operowana?
- Martwiłbym się. To naturalne, ale niech pani chociaż spróbuje się zrelaksować i nie myśleć o operacji. W naszym szpitalu mamy naprawdę dobrych chirurgów, dla których taki zabieg to pestka. Naprawdę, niech pani się nie martwi.
                Już po zabiegu Anna siedziała przy jeszcze śpiącej córce. Lekarz powiedział jej, że Zosia obudzi się w ciągu kilku godzin. Operacja trwała długo i godzina była już późna, na dodatek sala pooperacyjna oddziału dziecięcego leżała daleko od dyżurki pielęgniarek, więc praktycznie nie było tu ludzi. Zwłaszcza po tym, jak inna dziewczynka poczuła się na tyle dobrze, by po krótkim zabiegu wyjść ze szpitala i została odebrana przez swoją mamę. Teraz na sali znajdowały się tylko Anna i Zosia. Kobieta wyglądnęła na korytarz by sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi, po czym wróciła do łóżka córki. Po chwili wyjęła z torebki fiolkę. Przyświeciła sobie telefonem, bo jedynym źródłem światła w pobliżu była migająca czerwona dioda na kamerze monitoringu na korytarzu.. W środku znajdowały się jaskrawożółte tabletki. Wyjęła jedną z nich, spojrzała z czułością na swoją córkę i zamyśliła się. Do świadomości wróciła, gdy usłyszała czyjeś kroki na korytarzu. Z czułością pogłaskała Zosię po głowie i połknęła tabletkę. Fiolka powędrowała z powrotem do torebki.

                Następnego dnia rano pielęgniarka obudziła Annę. Kobieta zdała sobie sprawę, że w nocy, zmęczona późną porą i stresem, zasnęła na szpitalnym krześle przy łóżku Zosi. Kobieta powiedziała jej, że dziewczynka obudziła się już wcześniej, ale dostała swoje leki i zasnęła. Zostawiła też pojemniczek z tabletkami, które mała powinna wziąć jak tylko znowu się obudzi. Wie pani, wy mamy teraz na oddziale takie urwanie głowy, że nikt nie wyrabia, może się zdarzyć że nie zdążymy zajrzeć - tłumaczyła się. Chwilę potem wyszła i zostawiła Annę samą z córką, jej sala, a właściwie raczej salka była jednoosobowym pokoikiem. Matka przyjrzała się dokładnie pojemniczkowi z lekami.
                Jedna z tabletek była jaskrawożółta.

                Doktor Grant chodził tempem całkiem niezłym jak na niemłodego już mężczyznę. Może wywołane było to jego niecierpliwością, a może gniewem który odczuwał. Okazało się bowiem, że pielęgniarka na jego oddziale pomyliła podobne leki i podała zły specyfik jednej  jego pacjentek, małej dziewczynce po przeszczepie. Nie dość, że mała otrzymała lek o działaniu odmiennym od zamierzonego, to jeszcze w dawce jak dla konia. Uratowało ją tylko przeprowadzone na czas płukanie żołądka. Gdy Grant się o tym dowiedział, wpadł we wściekłość. Sam doprowadził sprawę do dyrekcji szpitala i był pewny, że nieostrożną kobietę czeka zwolnienie dyscyplinarne. Nie czuł z tego powodu wyrzutów sumienia. W jego pracy nie można sobie pozwolić na nieostrożność. Na dodatek, kobieta utrzymywała, że jest niewinna i na pewno się nie pomyliła. Gdy Grant usłyszał to, jeszcze bardziej się zdenerwował i po prostu wyszedł. Poczuł, że musi się przejść i dlatego właśnie szedł przez ciemny przyszpitalny park w tym zimnym dniu.
                Gdy nieco ochłonął, zaczął rozmyślać o różnych rzeczach. W pewnym momencie jego myśli natrafiły na nieuchronne. Pani Anna była w tym dniu w pracy na zmianie popołudniowej, więc jeszcze nie dowiedziała się o niefortunnej pomyłce. Gdy tylko mogła, siedziała przy dziewczynce i starała się uprzyjemnić jej czas spędzony w szpitalu. Pielęgniarki polubiły ją i uważały za wzorzec kochającej matki, a Zosię po prostu pokochały. Tym trudniej będzie im znieść myśl, że to przez jedną z nich Zosia przez chwilę znajdowała się na krawędzi, niebezpiecznie przechylając się w niewłaściwą stronę. Jej mama też nie będzie zachwycona... W pełni zrozumiałe będzie, jeśli wytoczy pielęgniarce lub nawet całemu szpitalowi proces. Mogłaby dostać całkiem niezłe odszkodowanie, a przy tym byłaby to niezła okazja na podreperowanie domowego budżetu, zwłaszcza że dziewczynka będzie potrzebować jeszcze bardziej specjalnego traktowania niż przed operacją.
                W tym momencie telefon Granta zadzwonił. Na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko dyżurnej pielęgniarki na oddziale dziecięcym. Gdy odbierał telefon, zdążył jeszcze pomyśleć, że musiało stać się coś poważnego. Pielęgniarki nigdy nie dzwoniły do niego z błahych powodów. W następnej sekundzie nacisnął na zieloną słuchawkę i przytknął telefon do ucha. Zanim zdążył wypowiedzieć jakiekolwiek słowo, usłyszał drżący głos jednej z pielęgniarek:
- Panie doktorze, proszę natychmiast wrócić do szpitala. Zosia jest w stanie krytycznym, nie reaguje na podawane le- doktor natychmiastowo przerwał połączenie i szybkim krokiem ruszył w stronę ciemnej bryły szpitala.
               
                -Halo? -Anna odebrała telefon, myślami będąc jeszcze na kasie w markecie. Właśnie skończyła zmianę i jechała do Zosi, ale powrót do myślenia po tak odmóżdżającym zajęciu czasem trwał dłuższą chwilę i kobieta nie spojrzała na wyświetlacz, zanim podniosła komórkę do ucha.
- Dzień dobry, pani Anno. Z tej strony doktor Grant. Czy może pani rozmawiać?
- Tak, oczywiście.
- Nalegam jednak, aby się pani upewniła - Anna momentalnie nabrała podejrzeń. Zwolniła i zjechała na pobocze.
- Co się stało? Proszę, niech pan nie każe mi czekać, niech pan powie co się stało! - końcówkę zdania niemal wykrzyknęła. Domyśliła się, że doktor ma złe wieści i pragnęła je usłyszeć jak najszybciej.
- Pani Anno. Dzisiaj, niespełna pół godziny temu, w naszym szpitalu na oddziale dziecięcym z nieznanych powodów zmarła pańska córka, Zofia Anna Kamińska. Podejrzewamy, że przyczyną zgonu mógł być nieodpowiedni lek, podany jej omyłkowo przez jedną...
                Anna nie usłyszała zakończenia zdania, bo rozłączyła się. Przez chwilę jeszcze wpatrywała się w telefon, jakby chciała zawrócić czas i nie odebrać feralnego połączenia, potem jednak odrzuciła go na siedzenie pasażera. Wolnym ruchem sięgnęła do stacyjki i wyłączyła silnik. To samo zrobiła ze światłami i wycieraczkami, pozwalając marznącemu deszczowi wybijać na masce samochodu żałobny rytm. Ciemność, która ją otoczyła, była jedynie z rzadka rozpraszana przez reflektory przejeżdżających samochodów. Wydawało się, że otacza kobietę bezpiecznym kokonem i szepcze: "Mnie nie musisz się bać, bo to ja jestem teraz twoją osłoną".
                Anna wybuchła płaczem.
                Pogrzeb był skromny. Mała trumienka zbita z sosnowych desek została już opuszczona do równie małego grobu, a ksiądz wygłosił już swoją mowę. Teraz każdy z żałobników rzucał z podanej przez grabarza tacki garść ziemi na miejsce wiecznego spoczynku dziewczynki. Najpierw mama, potem jej nieliczne przyjaciółki. Anna nie miała żadnych żywych krewnych poza ojcem, który jeszcze nie odpowiedział na jej wiadomość. Potem doktor Grant, a po nim kilka pielęgniarek, które tak polubiły Zosię w trakcie jej pobytu na oddziale. Potem już nikt.
                Kilka tygodni po pogrzebie Grant siedział przed ekranem komputera i bił się z myślami. Nie mógł przecież tego tak po prostu ujawnić. A jednak musiał. Po obejrzeniu nagrania z kamery szpitalnego monitoringu był wstrząśnięty. Nie wierzył w to co widział. Z początku myślał, że to ktoś inny, że na obrazie z kamery przemysłowej w takiej ciemności można by rozpoznać każdego, ale wkrótce musiał ulec. Prawą ręką sięgnął po telefon i wybrał numer znajomego prokuratora, a lewą jeszcze raz kliknął "play".
                Na nagraniu było widać, jak Anna Kamińska podmienia dwie tabletki z pojemniczka przyniesionego przez pielęgniarkę na jaskrawożółte kapsułki z własnej fiolki, a potem podaje je dziecku.
               

                Gdy po kilku miesiącach Grant włączył telewizor usłyszał to, na co od tak dawna czekał:
"Jak dowiedział się nasz reporter, wczoraj sąd skazał matkę tragicznie zmarłej dziewczynki, Annę K., na karę pozbawienia wolności przez 25 lat. Długie śledztwo wykazało, że jej córka zmarła z powodu długotrwałego zatrucia nietypowym lekiem moczopędnym. Skazana sama podawała go córce, doprowadzając do konieczności przeprowadzenia przeszczepu nerki, a potem do zgonu dziewczynki. Sprawa została rozwiązana dzięki szpitalnemu monitoringowi. Gdyby nie nagrania, na których Anna K. podaje truciznę córce, prawdopodobnie ucierpiałaby pielęgniarka, która miała ponoć podać dziewczynce niewłaściwy lek w dniu jej zgonu. Biegli ustalili, że Anna K. cierpi na zastępczy zespół Munchhausena, niezwykle groźną chorobę psychiczną powodującą na wywoływaniu u innych objawów choroby w celu uzyskania współczucia. Nie wpłynęło to jednak na decyzję sędziego i kobieta spędzi w więzieniu pełne 25 lat."



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz