sobota, 10 września 2016

Dom

Opowiadanie zdobyło mi tytuł laureata w Lubuskim Konkursie Literackim 2016.




            Budzę się na środku ulicy, długiej i prostej. Przynajmniej za moimi plecami, bo kilkaset metrów przede mną nagle się kończy. Po jej bokach stoją szare, parterowe budynki o małych oknach. Drzwi w ogóle nie widać. Tuż przy ziemi ciągnie się mgła, ale naprawdę gęstnieje bliżej budynków, zupełnie jakby ja przyciągały. A mnie, wręcz przeciwnie, coś od nich odpycha. Mam wrażenie, że w ich środku czai się nieznana, a potężna i wroga mi siła. Mam ochotę biec, uciekać, jak najdalej od tego miejsca.
            Błyskawicznie zrywam się na nogi. Już mam się odwrócić, ale nagłe przerażenie zmraża mi wszystkie mięśnie. Coś jest za mną. Coś dużego. Zbliża się do mnie, zdecydowanie szybciej niż bym chciał. Startuję niczym zawodowy sprinter i już po kilkunastu krokach mgła przede mną przerzedza się, a mi ukazuje się ten widok… Chyba najpiękniejsza rzecz, jaką zobaczyłem w całym swoim życiu.
            Dom. Na pierwszy rzut oka stary i zaniedbany, ale aż biło od niego poczucie bezpieczeństwa, niemal namacalne w atmosferze zagrożenia. I był tak niedaleko, zaledwie kilkaset metrów przede mną! Chociaż wydawało się to niemożliwe, przyspieszyłem jeszcze bardziej. W miarę zbliżania się do celu czułem się coraz lepiej, nawet to coś za moimi plecami zwolniło, a nawet przystanęło, pewnie w obawie przed energią bijącą od tajemniczego budynku. Nie myślałem o tym nawet zbytnio, ważne było tylko to, że tam będę bezpieczny.
            Gdy dobiegałem do schodów przed domem, drzwi otworzyły się nagle i wyszedł przez nie jakiś chłopak. Całkiem podobny do mnie, tylko włosy miał siwe. Zatrzymałem się. On zszedł powoli po schodach. Chyba dopiero wtedy mnie zauważył, bo nagle przyskoczył do mnie, chwycił za ramiona i zaczął coś mówić, ale usłyszałem tylko szaleńczy bełkot. Wcisnął mi jeszcze jakąś kopertę i zaczął biec w dół ulicy. Nawet nie odprowadziłem go wzrokiem, tylko wspiąłem się pospiesznie na schody i wszedłem do budynku. Gdy przekraczałem próg, poczułem nagle zimno, jak gdyby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Po chwili znowu. Otrząsnąłem się, ale nie zwróciłem na to zbytniej uwagi. W końcu byłem bezpieczny, tutaj nic mi się nie mogło stać. Byłem u celu, szczęśliwy.
            Głośny trzask raptownie zamykających się drzwi i okien uświadomił mi, jak bardzo się myliłem. Dopadłem do nich i próbowałem otworzyć, ale ogarnęła mnie nagła senność. Wszystkie moje ruchy zwolniły, a ja po prostu położyłem się na podłodze i zasnąłem w kilka sekund.
            Obudziłem się w tym samym miejscu, choć kilka rzeczy się zmieniło. Na drzwiach pojawiło się kilka solidnie wyglądających rygli i kłódek, a przez zakurzone szyby wpadało znacznie więcej światła. Zesztywniały po nocy spędzonej na podłodze wstałem i wyjrzałem przez jedno z okien. Na zewnątrz, jak okiem sięgnąć, rozciągały się pola pokryte złocistym zbożem. Byłem wtedy tak zdezorientowany sytuacją, że po prostu wzruszyłem ramionami i ruszyłem dokładniej obejrzeć miejsce, w którym zostałem uwięziony.
            Po kilku godzinach myszkowania wiedziałem już mniej więcej, na czym stałem. Przeszukałem wszystkie pokoje na parterze i piętrze. Była wśród nich kuchnia, salon, łazienka, trzy sypialnie i pokój, który można chyba uznać za biblioteczkę. Wzdłuż dwóch ścian stały regały z książkami, poukładanymi po dwa rzędy na półkę. Pokój nie był szeroki, więc między regałami było tylko wąskie przejście. W zmyślnym schowku obok drzwi znalazłem drabinę, która umożliwiała sięgnięcie na najwyższe półki. Na piętrze dostrzegłem klapę, najwyraźniej prowadzącą na strych. Próbowałem ją otworzyć, ale nawet gdy stojąc na dość chybotliwej drabinie z całej siły pchałem ją w górę, drgnęła może o kilka milimetrów. Widocznie stało na niej coś bardzo ciężkiego, bo skobelek po tej stronie był nie tylko otwarty, ale też odgięty i prawie wyrwany z mocowań. Zupełnie jakby ktoś próbował się tam dostać… a może stamtąd wydostać. Dreszcz przeszedł mi po plecach.
            Przez chwilę bałem się o jedzenie, ale szafki w kuchni były pełne jedzenia. Co prawda był to jedynie suchy prowiant, ale musiało mi to wystarczyć.
            Szperałem po całym budynku i przetrząsałem pokoje, myśląc jednocześnie nad sposobem wydostania się z tego domu. Ze wszystkich okien rozciągał się ten sam widok, a w drzwiach nie było nawet judasza. Kilka razy próbowałem wyważyć je barkiem, ale zaowocowało to jedynie siniakami. Pomyślałem, że mogę spróbować stłuc szybę w oknie na parterze, ale nic z tego – najwyraźniej była pancerna, bo nawet znaleziony w jednym z pokojów młotek odbił się od niej jak piłka. Dokładnie to samo stało się na piętrze.
            Pogrążony w próbach ucieczki nie zauważyłem nawet, że zaszło słońce. W pewnym momencie drewniane okiennice zatrzasnęły się. Zadrżałem wtedy i niemal krzyknąłem, bardziej z zaskoczenia niż prawdziwego strachu. Prawdziwy strach dopiero miał nadejść. Znów poczułem się zagrożony. I choć w domu ta siła działała dużo słabiej niż na zewnątrz, to znów zacząłem się bać. Mimo tego, podszedłem do jednej z okiennic i chciałem wyjrzeć na zewnątrz przez szparę w drewnie, ale na sekundy przed zbliżeniem oka do szyby usłyszałem ten dźwięk.
            Dźwięk, który był koszmarem. Przypominał trochę wycie, ale zwierzę wydające je musiałoby być Lewiatanem. Nie pasował do niego żaden ludzki przymiotnik, to był mix  przerażenia i cierpienia w wersji audio. Niczym wprawny hipnotyzer wydobywał z zakamarków pamięci najgorsze lęki, ale zamiast je usuwać rozbudzał je i wzmacniał. Zamarłem w miejscu, bojąc poruszyć się choćby o pół milimetra, ale nie mogłem długo wytrzymać. Pobiegłem po schodach na piętro i wpadłem do najmniejszej sypialni, jedynego pokoju bez okien. Zamknąłem drzwi i położyłem się na łóżku. Głowę zakryłem poduszka i okręciłem kołdrą. Chciałem odgrodzić się od tego dźwięku, zablokować go w jakikolwiek sposób. Noc pamiętam jak przez mgłę, długo nie potrafiłem zasnąć i przekręcałem się tylko z boku na bok, a dźwięk nie cichł. Usnąłem dopiero nad ranem, gdy nieco zelżał.
            Jak było do przewidzenia, obudziłem się zmęczony i niewyspany. W zasadzie było chyba bliżej zmierzchu niż świtu, ale mimo to uznałem zjedzony posiłek za śniadanie i znów zająłem się obmyślaniem dróg ucieczki. Strasznie ciężko mi się myślało, jakby coś w tym budynku wyczuwalnie spowalniało mój mózg. Posprawdzałem już wszystkie drzwi, każde solidne i zamknięte, oraz okna – te z kolei były ze szkła pancernego, nawet na piętrze. Mimo że część ścianek działowych wykonano z regipsu, to jednak wszystkie nośne i zewnętrzne ściany były porządnie wymurowane i dosyć grube. Nawet gdybym chciał się przez nie przebić, nie miałem prawie żadnych narzędzi.
            Im dłużej tak siedziałem, tym częściej nawiedzało mnie nagłe zimno. Jakby ktoś oblał mnie zimną wodą albo wysypał kubeł kostek lodu. Za każdym razie ustępowało po najwyżej kilku sekundach. Myślałem wtedy, że to efekt stresu i zmęczenia.
            Wstałem tamtego dnia raczej późno, więc i zmrok nadszedł wcześnie. Nie zdążyłem wymyślić nic sensownego, ale przynajmniej zauważyłem zachodzące słońce i przygotowałem się na nadejście dźwięku. Chwile wcześniej położyłem się i okręciłem głowę kołdrą. Reszta nocy upłynęła tak samo jak poprzednia, zamiast spać miotałem się bezsilnie, targany koszmarami wywołanymi nieziemskim wyciem, a usnąłem dopiero nad ranem.
            Trzeci dzień mojego pobytu w domu wyglądał niemal identycznie jak poprzedni. Obudziłem się, zjadłem cokolwiek i próbowałem wymyślić sposób ucieczki. Bezskutecznie. Jedyne, co zauważyłem, to coraz częstsze występowanie „ataków” zimna. Trwały nawet przez kilkanaście sekund, a przerwy między nimi były nie dłuższe niż kwadrans. Powątpiewałem, czy stres może spowodować coś takiego, ale z braku innych wyjaśnień przyjąłem właśnie to.
            Trzecia noc również wyglądała zupełnie jak poprzednia. Położyłem się i przygotowałem, a dźwięk nadszedł i trwał.
            Czwartego dnia coś się zmieniło. Bo czwartego dnia, chociaż tak jak przez dwa poprzednie wstałem, zjadłem śniadanie i zacząłem myśleć, to tym razem coś wymyśliłem. Trwało to naprawdę długo, ale tutaj ciężko się na czymś skupić.
            Postanowiłem jeszcze raz przyjrzeć się drabinie znalezionej w biblioteczce na parterze. Okazało się, że dobrze pamiętałem, w kilku miejscach nosiła wyraźne, nieregularne ślady spawania. Jakby ktoś naprawiał ją zdecydowanie zbyt wiele razy. Spawy nie były zbyt solidne, więc z niewielką pomocą młotka rozdzieliłem złączone części.
            Gdy skończyłem, leżało przede mną kilka solidnych, metalowych rurek o różnej długości. Wziąłem dwie z nich i podszedłem do tylnych drzwi, które wydawały mi się słabsze niż frontowe. Jedną rurkę położyłem kilka centymetrów od drzwi, równolegle do nich, a drugą, pod kątem prostym do drzwi, oparłem o pierwszą. Wsunąłem jej lekko spłaszczony (tu znów przydał mi się młotek) koniec pomiędzy drzwi a próg i utworzyłem w ten sposób dźwignię jednostronną. Obliczyłem, że przy jednym jej ramieniu około dziesięć razy dłuższym od drugiego i z moim około osiemdziesięciokilogramowym ciałem naskoczenie na dłuższe ramię dźwigni sprawi, że na drzwi zadziała siła prawie jednej tony! Żadne tylne wejście nie może tyle wytrzymać, pomyślałem.
            Wziąłem krótki rozbieg i wskoczyłem na końcówkę rurki tworzącej dłuższe ramię. Ku mojemu zdziwieniu, drzwi jedynie zaskrzypiały ostrzegawczo i uniosły się na zawiasach może o milimetr. Poza tym, nic się nie stało. Wtedy jednak (jeszcze) nie traciłem nadziei i postanowiłem spróbować ponownie. I znów nic. I jeszcze raz. I jeszcze.
            Przy piątym razie rurka z donośnym „ping!” pękła, a ja tylko cudem uniknąłem uderzenia się w czoło jej nowo powstałym końcem. Postanowiłem się nie poddawać i wypróbowałem tą samą metodę na kilku oknach. Rezultat był podobny, z tym że rurka, zamiast pęknąć, wygięła się tak mocno że zmieniła się w u-rurkę.
            Lekko przybity niepowodzeniem poszedłem do sypialni wcześniej. Zabrałem wszystkie resztki drabiny ze sobą, żeby nie leżały na środku korytarza.
            Gdy zobaczyłem, że się ściemnia, zamknąłem drzwi. Po chwili namysłu wykonałem z rurek prostą blokadę i ustabilizowałem ją kolejnymi. Ot tak, na wszelki wypadek.
            Leżałem w łóżku i oczekiwałem dźwięku zatrzaskujących się okiennic, ale tym razem on się nie pojawił. Usłyszałem za to szuranie, jakby ktoś przesuwał coś ciężkiego, a potem skrzypienie dawno nieoliwionych zawiasów. Zamarłem, bo dźwięki te dochodziły z góry. Coś wychodziło ze strychu.
            Nagle znów poczułem zimno, trwające dłużej niż kiedykolwiek. W jakiś sposób uspokoiło mnie, a kilka sekund później, nawet nie zauważając, zasnąłem.
            Obudziłem się. Odetchnąłem głęboko, próbując przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego wieczoru, i nagle wiedziałem wszystko, co było mi potrzebne. Wiedziałem, że wieczorem ze strychu wyszedł jakiś stwór i patroluje dom, nie używa siły. Porusza się na czterech kończynach, jest niski i bardzo chudy. Przednie kończyny ma dłuższe od tylnych i uzbrojone w imponująco długie i ostre pazury. Polega głównie na wzroku, a pozostałe zmysły ma mocno przytępione. Zupełnie jak ja, pomyślałem. Jest szybki i zwinny, zabije mnie gdy tylko wyjdę z pokoju.
            Musiałem zachować spokój. Gdybym wtedy spanikował, koniec nadszedł by bardzo szybko. W pierwszej chwili miałem ochotę rzucić się do ucieczki, ale nagle się uspokoiłem. Zamiast strachu, poczułem ekscytację. Chciałem walczyć. Gdy usłyszałem, że stwór schodzi na parter, odczekałem jeszcze chwilę i delikatnie wymontowałem z blokady mniej potrzebne rurki. Położyłem je, razem z młotkiem, koło łóżka. Adrenalina buzowała mi w żyłach, ale znów zacząłem czuć to zimno i się uspokoiłem. Wiedziałem, że muszę walczyć, bo zamknięty w tym pokoju wkrótce umrę z głodu i pragnienia. Brak toalety również był poważnym problemem, chociaż muszę przyznać że od początku pobytu tutaj trochę się zaniedbałem.
            Tak czy inaczej, musiałem w końcu wyjść i unieszkodliwić… nie, po prostu zabić stwora czekającego na mnie po drugiej stronie drzwi. Postanowiłem jednak nie podejmować walki tego dnia – zamierzałem uśpić jego czujność, a samemu nastawić się i przygotować, psychicznie i fizycznie. Miałem już pomysł, chciałem zaskoczyć go gdy będzie schodził po schodach, nie powinien usłyszeć mnie zanim nie podejdę na odległość ciosu. Gdy myślałem o tym, ogarniało mnie zimno, a z nim senność. Próbowałem walczyć, ale opieranie się było tak wyczerpujące, że po chwili zrezygnowałem i zapadłem w sen.
            Nie wiem kiedy się obudziłem, ale był już chyba następny dzień. Gdy tylko otrząsnąłem się po wstaniu, naszła mnie ochota na walkę. Byłem nastawiony psychicznie na to, że za chwilę miałem wyjść i podjąć walkę. Adrenalina  buzowała w żyłach, mięśnie przygotowały się do wysiłku, tętno przyspieszyło znacząco. Zacząłem nasłuchiwać. Gdy tylko usłyszałem, że stwór schodzi po schodach, po cichu rozmontowałem blokadę z rurek i wziąłem do prawej ręki młotek. Otworzyłem drzwi po cichu i ruszyłem. Stwór znajdował się już prawie na końcu schodów, a  nie wiedzieć czemu czułem, że gdy dojdzie na dół, odwróci się, zobaczy mnie i rzuci się do ataku. Przyspieszyłem. Odwrócił się, gdy moja ręka wykonywała już zamach, ale dzięki niesamowitej szybkości zdążył jeszcze zadać cios. W momencie, gdy młotek zmiótł jego drobną czaszkę z ramion, jego pazury zagłębiły się w moim ramieniu.
            Krew zaczęła płynąć, a drobny strumyczek w przeciągu sekund zmienił się w rwącą rzekę, a ja upadłem i straciłem przytomność. Ostatnim, co zobaczyłem, była lecąca w moim kierunku chmara światełek, a ostatnim, co poczułem, było zimno.
            Gdy piszę te słowa, jest szósty dzień mojego pobytu w tym domu. Dzisiaj obudziłem się na schodach, bez śladu po ranie. Zniknęła również moja krew i ciało stwora. Brzmi jak ewangelia horroru. Właśnie kończę spisywać moją historię na kartkach, które znalazłem w kopercie wręczonej mi przez nieznajomego prawie tydzień temu. Zaraz włożę je z powrotem, ale zamiast zaklejać kopertę, po prostu położę się spać, a gdy wstanę, drzwi będą otwarte. Wiem to, tak samo jak w dziwny sposób wiedziałem kilka innych rzeczy.
            Chociaż fizycznie czuję się dobrze, to chyba wariuję. Wciąż widzę rój bladych, migoczących światełek latających po całym domu, a gdy się do mnie zbliżają, to czuję chłód. Gdy zmrużę oczy, takie same światełka przeświecają przez moją skórę. Dopiero dzisiaj zdałem sobie sprawę, że z moją pamięcią też jest coś nie tak. Chociaż nie pamiętam jak się nazywam ani skąd się tu wziąłem, to niektóre informacje pojawiały się w mojej głowie gdy okazywały się potrzebne, na przykład wtedy gdy obliczałem siłę mojej dźwigni.
            Jest już późno, więc chowam papier do koperty i kładę się spać.
            Gdy wstaję i schodzę na dół, drzwi rzeczywiście są otwarte. Podnoszę kopertę ze stołu i wychodzę na zewnątrz. Powoli schodzę po schodach. Dopiero na dole zauważam jakiegoś chłopaka, doskakuję do niego i mówię, żeby uciekał, ale słowa wydobywające się z moich ust bardziej niż artykułowaną mowę przypominają bełkot szaleńca. Nieważne. Biegnę ulicą, która nie jest już zamglona. Odwracam się jednak. Muszę przecież ostrzec nieznajomego, nie mogę dopuścić by przeżywał to samo co ja. Dostrzegam, że wchodzi po schodach. Sprintuję już tak szybko jak tylko mogę, ale przyspieszam jeszcze trochę. Doganiam go, gdy przekracza próg, ale zamiast wpaść na niego, chwycić i pociągnąć w tył, zanim będzie za późno, przelatuję przez niego jakbym był duchem.
            Nagle pojmuję wszystko. Muszę, muszę coś zrobić, może wystraszyć go, może zawróci! Przenikam przez niego ponownie, ale on jedynie otrząsa się, jakby ktoś wylał na niego wiadro lodowatej wody. Próbuję, choć jestem z góry skazany na porażkę. Wiem to, bo ten chłopak to ja.
            A ja cały czas bałem się nie tego co trzeba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz