Budzę się na
środku ulicy, długiej i prostej. Przynajmniej za moimi plecami, bo kilkaset
metrów przede mną nagle się kończy. Po jej bokach stoją szare, parterowe
budynki o małych oknach. Drzwi w ogóle nie widać. Tuż przy ziemi ciągnie się
mgła, ale naprawdę gęstnieje bliżej budynków, zupełnie jakby ja przyciągały. A
mnie, wręcz przeciwnie, coś od nich odpycha. Mam wrażenie, że w ich środku czai
się nieznana, a potężna i wroga mi siła. Mam ochotę biec, uciekać, jak najdalej
od tego miejsca.
Błyskawicznie zrywam się na nogi.
Już mam się odwrócić, ale nagłe przerażenie zmraża mi wszystkie mięśnie. Coś
jest za mną. Coś dużego. Zbliża się do mnie, zdecydowanie szybciej niż bym
chciał. Startuję niczym zawodowy sprinter i już po kilkunastu krokach mgła przede
mną przerzedza się, a mi ukazuje się ten widok… Chyba najpiękniejsza rzecz,
jaką zobaczyłem w całym swoim życiu.
Dom. Na pierwszy rzut oka stary i
zaniedbany, ale aż biło od niego poczucie bezpieczeństwa, niemal namacalne w
atmosferze zagrożenia. I był tak niedaleko, zaledwie kilkaset metrów przede
mną! Chociaż wydawało się to niemożliwe, przyspieszyłem jeszcze bardziej. W
miarę zbliżania się do celu czułem się coraz lepiej, nawet to coś za moimi
plecami zwolniło, a nawet przystanęło, pewnie w obawie przed energią bijącą od
tajemniczego budynku. Nie myślałem o tym nawet zbytnio, ważne było tylko to, że
tam będę bezpieczny.
Gdy dobiegałem do schodów przed domem, drzwi otworzyły
się nagle i wyszedł przez nie jakiś chłopak. Całkiem podobny do mnie, tylko włosy
miał siwe. Zatrzymałem się. On zszedł powoli po schodach. Chyba dopiero wtedy
mnie zauważył, bo nagle przyskoczył do mnie, chwycił za ramiona i zaczął coś
mówić, ale usłyszałem tylko szaleńczy bełkot. Wcisnął mi jeszcze jakąś kopertę
i zaczął biec w dół ulicy. Nawet nie odprowadziłem go wzrokiem, tylko wspiąłem
się pospiesznie na schody i wszedłem do budynku. Gdy przekraczałem próg, poczułem
nagle zimno, jak gdyby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Po chwili
znowu. Otrząsnąłem się, ale nie zwróciłem na to zbytniej uwagi. W końcu byłem
bezpieczny, tutaj nic mi się nie mogło stać. Byłem u celu, szczęśliwy.
Głośny trzask raptownie zamykających się drzwi i okien
uświadomił mi, jak bardzo się myliłem. Dopadłem do nich i próbowałem otworzyć,
ale ogarnęła mnie nagła senność. Wszystkie moje ruchy zwolniły, a ja po prostu
położyłem się na podłodze i zasnąłem w kilka sekund.
Obudziłem się w tym samym miejscu, choć kilka rzeczy się
zmieniło. Na drzwiach pojawiło się kilka solidnie wyglądających rygli i kłódek,
a przez zakurzone szyby wpadało znacznie więcej światła. Zesztywniały po nocy
spędzonej na podłodze wstałem i wyjrzałem przez jedno z okien. Na zewnątrz, jak
okiem sięgnąć, rozciągały się pola pokryte złocistym zbożem. Byłem wtedy tak
zdezorientowany sytuacją, że po prostu wzruszyłem ramionami i ruszyłem
dokładniej obejrzeć miejsce, w którym zostałem uwięziony.
Po kilku godzinach myszkowania wiedziałem już mniej
więcej, na czym stałem. Przeszukałem wszystkie pokoje na parterze i piętrze.
Była wśród nich kuchnia, salon, łazienka, trzy sypialnie i pokój, który można
chyba uznać za biblioteczkę. Wzdłuż dwóch ścian stały regały z książkami,
poukładanymi po dwa rzędy na półkę. Pokój nie był szeroki, więc między regałami
było tylko wąskie przejście. W zmyślnym schowku obok drzwi znalazłem drabinę,
która umożliwiała sięgnięcie na najwyższe półki. Na piętrze dostrzegłem klapę,
najwyraźniej prowadzącą na strych. Próbowałem ją otworzyć, ale nawet gdy stojąc
na dość chybotliwej drabinie z całej siły pchałem ją w górę, drgnęła może o
kilka milimetrów. Widocznie stało na niej coś bardzo ciężkiego, bo skobelek po
tej stronie był nie tylko otwarty, ale też odgięty i prawie wyrwany z mocowań.
Zupełnie jakby ktoś próbował się tam dostać… a może stamtąd wydostać. Dreszcz przeszedł
mi po plecach.
Przez chwilę bałem się o jedzenie, ale szafki w kuchni
były pełne jedzenia. Co prawda był to jedynie suchy prowiant, ale musiało mi to
wystarczyć.
Szperałem po całym budynku i przetrząsałem pokoje, myśląc
jednocześnie nad sposobem wydostania się z tego domu. Ze wszystkich okien
rozciągał się ten sam widok, a w drzwiach nie było nawet judasza. Kilka razy
próbowałem wyważyć je barkiem, ale zaowocowało to jedynie siniakami.
Pomyślałem, że mogę spróbować stłuc szybę w oknie na parterze, ale nic z tego –
najwyraźniej była pancerna, bo nawet znaleziony w jednym z pokojów młotek odbił
się od niej jak piłka. Dokładnie to samo stało się na piętrze.
Pogrążony w próbach ucieczki nie zauważyłem nawet, że
zaszło słońce. W pewnym momencie drewniane okiennice zatrzasnęły się. Zadrżałem
wtedy i niemal krzyknąłem, bardziej z zaskoczenia niż prawdziwego strachu.
Prawdziwy strach dopiero miał nadejść. Znów poczułem się zagrożony. I choć w
domu ta siła działała dużo słabiej niż na zewnątrz, to znów zacząłem się bać. Mimo
tego, podszedłem do jednej z okiennic i chciałem wyjrzeć na zewnątrz przez
szparę w drewnie, ale na sekundy przed zbliżeniem oka do szyby usłyszałem ten
dźwięk.
Dźwięk, który był koszmarem. Przypominał trochę wycie,
ale zwierzę wydające je musiałoby być Lewiatanem. Nie pasował do niego żaden
ludzki przymiotnik, to był mix
przerażenia i cierpienia w wersji audio. Niczym wprawny hipnotyzer
wydobywał z zakamarków pamięci najgorsze lęki, ale zamiast je usuwać rozbudzał
je i wzmacniał. Zamarłem w miejscu, bojąc poruszyć się choćby o pół milimetra,
ale nie mogłem długo wytrzymać. Pobiegłem po schodach na piętro i wpadłem do
najmniejszej sypialni, jedynego pokoju bez okien. Zamknąłem drzwi i położyłem
się na łóżku. Głowę zakryłem poduszka i okręciłem kołdrą. Chciałem odgrodzić
się od tego dźwięku, zablokować go w jakikolwiek sposób. Noc pamiętam jak przez
mgłę, długo nie potrafiłem zasnąć i przekręcałem się tylko z boku na bok, a
dźwięk nie cichł. Usnąłem dopiero nad ranem, gdy nieco zelżał.
Jak było do przewidzenia, obudziłem się zmęczony i
niewyspany. W zasadzie było chyba bliżej zmierzchu niż świtu, ale mimo to
uznałem zjedzony posiłek za śniadanie i znów zająłem się obmyślaniem dróg
ucieczki. Strasznie ciężko mi się myślało, jakby coś w tym budynku wyczuwalnie
spowalniało mój mózg. Posprawdzałem już wszystkie drzwi, każde solidne i
zamknięte, oraz okna – te z kolei były ze szkła pancernego, nawet na piętrze.
Mimo że część ścianek działowych wykonano z regipsu, to jednak wszystkie nośne
i zewnętrzne ściany były porządnie wymurowane i dosyć grube. Nawet gdybym
chciał się przez nie przebić, nie miałem prawie żadnych narzędzi.
Im dłużej tak siedziałem, tym częściej nawiedzało mnie
nagłe zimno. Jakby ktoś oblał mnie zimną wodą albo wysypał kubeł kostek lodu.
Za każdym razie ustępowało po najwyżej kilku sekundach. Myślałem wtedy, że to
efekt stresu i zmęczenia.
Wstałem tamtego dnia raczej późno, więc i zmrok nadszedł
wcześnie. Nie zdążyłem wymyślić nic sensownego, ale przynajmniej zauważyłem
zachodzące słońce i przygotowałem się na nadejście dźwięku. Chwile wcześniej
położyłem się i okręciłem głowę kołdrą. Reszta nocy upłynęła tak samo jak
poprzednia, zamiast spać miotałem się bezsilnie, targany koszmarami wywołanymi
nieziemskim wyciem, a usnąłem dopiero nad ranem.
Trzeci dzień mojego pobytu w domu wyglądał niemal
identycznie jak poprzedni. Obudziłem się, zjadłem cokolwiek i próbowałem
wymyślić sposób ucieczki. Bezskutecznie. Jedyne, co zauważyłem, to coraz
częstsze występowanie „ataków” zimna. Trwały nawet przez kilkanaście sekund, a
przerwy między nimi były nie dłuższe niż kwadrans. Powątpiewałem, czy stres
może spowodować coś takiego, ale z braku innych wyjaśnień przyjąłem właśnie to.
Trzecia noc również wyglądała zupełnie jak poprzednia.
Położyłem się i przygotowałem, a dźwięk nadszedł i trwał.
Czwartego dnia coś się zmieniło. Bo
czwartego dnia, chociaż tak jak przez dwa poprzednie wstałem, zjadłem śniadanie
i zacząłem myśleć, to tym razem coś wymyśliłem. Trwało to naprawdę długo, ale tutaj
ciężko się na czymś skupić.
Postanowiłem jeszcze raz przyjrzeć
się drabinie znalezionej w biblioteczce na parterze. Okazało się, że dobrze
pamiętałem, w kilku miejscach nosiła wyraźne, nieregularne ślady spawania.
Jakby ktoś naprawiał ją zdecydowanie zbyt wiele razy. Spawy nie były zbyt
solidne, więc z niewielką pomocą młotka rozdzieliłem złączone części.
Gdy skończyłem, leżało przede mną
kilka solidnych, metalowych rurek o różnej długości. Wziąłem dwie z nich i
podszedłem do tylnych drzwi, które wydawały mi się słabsze niż frontowe. Jedną
rurkę położyłem kilka centymetrów od drzwi, równolegle do nich, a drugą, pod
kątem prostym do drzwi, oparłem o pierwszą. Wsunąłem jej lekko spłaszczony (tu
znów przydał mi się młotek) koniec pomiędzy drzwi a próg i utworzyłem w ten
sposób dźwignię jednostronną. Obliczyłem, że przy jednym jej ramieniu około
dziesięć razy dłuższym od drugiego i z moim około osiemdziesięciokilogramowym
ciałem naskoczenie na dłuższe ramię dźwigni sprawi, że na drzwi zadziała siła
prawie jednej tony! Żadne tylne wejście nie może tyle wytrzymać, pomyślałem.
Wziąłem krótki rozbieg i wskoczyłem
na końcówkę rurki tworzącej dłuższe ramię. Ku mojemu zdziwieniu, drzwi jedynie
zaskrzypiały ostrzegawczo i uniosły się na zawiasach może o milimetr. Poza tym,
nic się nie stało. Wtedy jednak (jeszcze) nie traciłem nadziei i postanowiłem
spróbować ponownie. I znów nic. I jeszcze raz. I jeszcze.
Przy piątym razie rurka z donośnym
„ping!” pękła, a ja tylko cudem uniknąłem uderzenia się w czoło jej nowo
powstałym końcem. Postanowiłem się nie poddawać i wypróbowałem tą samą metodę
na kilku oknach. Rezultat był podobny, z tym że rurka, zamiast pęknąć, wygięła
się tak mocno że zmieniła się w u-rurkę.
Lekko przybity niepowodzeniem
poszedłem do sypialni wcześniej. Zabrałem wszystkie resztki drabiny ze sobą,
żeby nie leżały na środku korytarza.
Gdy zobaczyłem, że się ściemnia,
zamknąłem drzwi. Po chwili namysłu wykonałem z rurek prostą blokadę i
ustabilizowałem ją kolejnymi. Ot tak, na wszelki wypadek.
Leżałem w łóżku i oczekiwałem
dźwięku zatrzaskujących się okiennic, ale tym razem on się nie pojawił.
Usłyszałem za to szuranie, jakby ktoś przesuwał coś ciężkiego, a potem
skrzypienie dawno nieoliwionych zawiasów. Zamarłem, bo dźwięki te dochodziły z
góry. Coś wychodziło ze strychu.
Nagle znów poczułem zimno, trwające
dłużej niż kiedykolwiek. W jakiś sposób uspokoiło mnie, a kilka sekund później,
nawet nie zauważając, zasnąłem.
Obudziłem się. Odetchnąłem głęboko,
próbując przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego wieczoru, i nagle wiedziałem
wszystko, co było mi potrzebne. Wiedziałem, że wieczorem ze strychu wyszedł
jakiś stwór i patroluje dom, nie używa siły. Porusza się na czterech
kończynach, jest niski i bardzo chudy. Przednie kończyny ma dłuższe od tylnych
i uzbrojone w imponująco długie i ostre pazury. Polega głównie na wzroku, a
pozostałe zmysły ma mocno przytępione. Zupełnie jak ja, pomyślałem. Jest szybki
i zwinny, zabije mnie gdy tylko wyjdę z pokoju.
Musiałem zachować spokój. Gdybym
wtedy spanikował, koniec nadszedł by bardzo szybko. W pierwszej chwili miałem
ochotę rzucić się do ucieczki, ale nagle się uspokoiłem. Zamiast strachu,
poczułem ekscytację. Chciałem walczyć. Gdy usłyszałem, że stwór schodzi na
parter, odczekałem jeszcze chwilę i delikatnie wymontowałem z blokady mniej
potrzebne rurki. Położyłem je, razem z młotkiem, koło łóżka. Adrenalina
buzowała mi w żyłach, ale znów zacząłem czuć to zimno i się uspokoiłem. Wiedziałem,
że muszę walczyć, bo zamknięty w tym pokoju wkrótce umrę z głodu i pragnienia.
Brak toalety również był poważnym problemem, chociaż muszę przyznać że od
początku pobytu tutaj trochę się zaniedbałem.
Tak czy inaczej, musiałem w końcu
wyjść i unieszkodliwić… nie, po prostu zabić stwora czekającego na mnie po
drugiej stronie drzwi. Postanowiłem jednak nie podejmować walki tego dnia –
zamierzałem uśpić jego czujność, a samemu nastawić się i przygotować,
psychicznie i fizycznie. Miałem już pomysł, chciałem zaskoczyć go gdy będzie schodził
po schodach, nie powinien usłyszeć mnie zanim nie podejdę na odległość ciosu.
Gdy myślałem o tym, ogarniało mnie zimno, a z nim senność. Próbowałem walczyć,
ale opieranie się było tak wyczerpujące, że po chwili zrezygnowałem i zapadłem
w sen.
Nie wiem kiedy się obudziłem, ale
był już chyba następny dzień. Gdy tylko otrząsnąłem się po wstaniu, naszła mnie
ochota na walkę. Byłem nastawiony psychicznie na to, że za chwilę miałem wyjść
i podjąć walkę. Adrenalina buzowała w
żyłach, mięśnie przygotowały się do wysiłku, tętno przyspieszyło znacząco.
Zacząłem nasłuchiwać. Gdy tylko usłyszałem, że stwór schodzi po schodach, po
cichu rozmontowałem blokadę z rurek i wziąłem do prawej ręki młotek. Otworzyłem
drzwi po cichu i ruszyłem. Stwór znajdował się już prawie na końcu schodów,
a nie wiedzieć czemu czułem, że gdy
dojdzie na dół, odwróci się, zobaczy mnie i rzuci się do ataku. Przyspieszyłem.
Odwrócił się, gdy moja ręka wykonywała już zamach, ale dzięki niesamowitej
szybkości zdążył jeszcze zadać cios. W momencie, gdy młotek zmiótł jego drobną
czaszkę z ramion, jego pazury zagłębiły się w moim ramieniu.
Krew zaczęła płynąć, a drobny
strumyczek w przeciągu sekund zmienił się w rwącą rzekę, a ja upadłem i
straciłem przytomność. Ostatnim, co zobaczyłem, była lecąca w moim kierunku
chmara światełek, a ostatnim, co poczułem, było zimno.
Gdy piszę te słowa, jest szósty
dzień mojego pobytu w tym domu. Dzisiaj obudziłem się na schodach, bez śladu po
ranie. Zniknęła również moja krew i ciało stwora. Brzmi jak ewangelia horroru.
Właśnie kończę spisywać moją historię na kartkach, które znalazłem w kopercie
wręczonej mi przez nieznajomego prawie tydzień temu. Zaraz włożę je z powrotem,
ale zamiast zaklejać kopertę, po prostu położę się spać, a gdy wstanę, drzwi
będą otwarte. Wiem to, tak samo jak w dziwny sposób wiedziałem kilka innych
rzeczy.
Chociaż fizycznie czuję się dobrze,
to chyba wariuję. Wciąż widzę rój bladych, migoczących światełek latających po
całym domu, a gdy się do mnie zbliżają, to czuję chłód. Gdy zmrużę oczy, takie
same światełka przeświecają przez moją skórę. Dopiero dzisiaj zdałem sobie
sprawę, że z moją pamięcią też jest coś nie tak. Chociaż nie pamiętam jak się
nazywam ani skąd się tu wziąłem, to niektóre informacje pojawiały się w mojej
głowie gdy okazywały się potrzebne, na przykład wtedy gdy obliczałem siłę mojej
dźwigni.
Jest już późno, więc chowam papier
do koperty i kładę się spać.
Gdy wstaję i schodzę na dół, drzwi
rzeczywiście są otwarte. Podnoszę kopertę ze stołu i wychodzę na zewnątrz.
Powoli schodzę po schodach. Dopiero na dole zauważam jakiegoś chłopaka,
doskakuję do niego i mówię, żeby uciekał, ale słowa wydobywające się z moich
ust bardziej niż artykułowaną mowę przypominają bełkot szaleńca. Nieważne.
Biegnę ulicą, która nie jest już zamglona. Odwracam się jednak. Muszę przecież
ostrzec nieznajomego, nie mogę dopuścić by przeżywał to samo co ja. Dostrzegam,
że wchodzi po schodach. Sprintuję już tak szybko jak tylko mogę, ale
przyspieszam jeszcze trochę. Doganiam go, gdy przekracza próg, ale zamiast
wpaść na niego, chwycić i pociągnąć w tył, zanim będzie za późno, przelatuję
przez niego jakbym był duchem.
Nagle pojmuję wszystko. Muszę, muszę
coś zrobić, może wystraszyć go, może zawróci! Przenikam przez niego ponownie,
ale on jedynie otrząsa się, jakby ktoś wylał na niego wiadro lodowatej wody.
Próbuję, choć jestem z góry skazany na porażkę. Wiem to, bo ten chłopak to ja.
A ja cały czas bałem się nie tego co
trzeba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz