niedziela, 8 stycznia 2017

Cybernetyfikacja – rozdział 1.

 

Dzwonienie starego, nakręcanego budzika wyrywa mnie ze snu. Wstaję powoli, starając się nie nadwyrężyć nogi w stabilizatorze ani złamanego niedawno ramienia. Na oślep macam szafkę nocną i znajduję swoje okulary. Dopiero po ich założeniu zaczynam widzieć coś więcej niż kilka rozmazanych, barwnych plam... a może raczej burych plam, bo w moim pokoju nie ma nic szczególnie kolorowego. Powoli ubieram się i schodzę po schodach na parter. Idę do kuchni i jem śniadanie. Jak zawsze, rodzice zostawili mi na stole gotowe kanapki zawinięte w folię, więc nie muszę nic robić. W moim obecnym stanie byłoby to zresztą dość trudne.
Jem powoli, czytając kartkę znalezioną obok talerza, a zaadresowaną do
mnie. „Na półce nad pianinem zostawiliśmy ci pieniądze na pociąg i obiad. Powodzenia w szkole. Buziaki, Mama”. Zerkam na zegarek. Stare, analogowe wskazówki pokazują szóstą trzydzieści. Mam jeszcze sporo czasu, ale wolę być na stacji trochę wcześniej. Z moim pechem nigdy nie wiadomo, co wydarzy się po drodze.
Ubieram się i wychodzę z domu. Ostrożnie schodzę po schodkach z ganku i kieruję się do dworca. To tam, za kilkanaście minut na krótką chwilę przystanie pociąg, który zabierze mnie do Miasta. Idę powoli, bo kolano uszkodzone ponad rok temu jeszcze pobolewa przy szybszym tempie. Z ramieniem jest lepiej, nawet pomimo przemieszczenia złamanie goi się szybko Zegarek pokazuje szóstą czterdzieści. Przyspieszam. Kolano boli, ale świadomość, że zaraz będę w Mieście pomaga mi utrzymać tempo, jakiego żaden lekarz nie poleciłby mi w tym stanie. Dobrze przynajmniej, że stacja została przystosowana dla niepełnosprawnych i wybudowano rampę. Zdecydowanie zbyt wiele razy wywróciłem się na wyślizganych schodach prowadzących na peron.
Docieram w końcu na dworzec. Niewielki, poniemiecki i zaniedbany budynek przywodzący na myśl bardziej przestępczą melinę niż miejsce, gdzie można kupić bilet. Podchodzę do kasy. Wszystkie kasjerki mnie znają, więc nie muszę nic mówić ani pokazywać legitymacji. Podaję odliczoną sumę i odbieram mały kartonik, na którym nadrukowano kilka słów. „Miasto. II kl., wagon 11. Zniżka uczniowska”. Wkładam go do kieszeni, ostrożnie, żeby się nie uszkodził. Był moją przepustką do świata na dzisiaj i chociaż za pół godziny zniknie z mojej kieszeni, zmieniając się we wpis w aplikacji, to do tego czasu był mi tak samo potrzebny jak ręka czy noga.
Siadam na peronie i podnoszę wzrok, żeby sprawdzić godzinę. Zegar na dworcu jest zaskakująco nowoczesny, ale to miejsce już wywarło na nim swoje piętno - kilka z diodowych paneli nie działa, a pozostałe kreski mogły przedstawiać co najmniej kilka różnych kombinacji. Dobrze, że mój własny zegarek był w miarę niezawodny. Nakręcany i nastawiany co wieczór, precyzję tracił dopiero późnym popołudniem. W tej chwili pokazywał szóstą pięćdziesiąt pięć. Równo pięć minut do przyjazdu pociągu. W przeciwieństwie do mnie, on nigdy się nie spóźniał. Już kilkukrotnie byłem zmuszony czekać godzinę na następne połączenie, ale nie tym razem.
Szósta pięćdziesiąt dziewięć. Stare głośniki zaczynają informować o nadjeżdżającym pociągu i ostrzegają przed zbytnim zbliżaniem się do torów. Zaczynam słyszeć też cichy szum. Z sekundy na sekundę przybiera on na sile, aż w końcu zjawia się pociąg. Boleśnie nowoczesny, kłuje oczy mieszkańców zapyziałego miasteczka. Długi, lśniący i oszałamiająco szybki, zatrzymuje się z ledwo słyszalnym piskiem. Drzwi otwierają się. Towarzyszy im cichy szum siłowników i piknięcie, obwieszczające że można wsiadać. Nikt nie wysiada, nie wyobrażam sobie zresztą po co ktokolwiek miałby to robić tutaj. Wiadomo, że wszyscy podróżni mają jeden cel - Miasto.
Wsiadam i odnajduję swoje miejsce. Ludzi jest mało, więc przydział miejsc praktycznie nic nie znaczy, ale ja zawarłem drobną umowę z kasjerkami i zawsze dostaję to siedzenie. Obok, na mocy takiego samego nieformalnego układu siedzi mój kolega, Marek. Wita mnie zdawkowym „Cześć” i wraca do wpatrywania się w krajobraz. Zajmuję miejsce obok. Rzadko rozmawiamy przed dotarciem do Miasta, Marek ma poważną wadę wymowy i płynnie potrafi wypowiedzieć tylko kilka podstawowych zwrotów.
Pociąg rusza. Płynnie przyspiesza do maksymalnej możliwej na starych torach prędkości. Moje miasteczko jest ostatnią stacją przed Miastem, więc nie musi martwić się hamowaniem. Wyglądam przez okno. Krajobraz powoli zmienia się z pól i lasów na wioski, które w końcu przejdą w gigantyczną aglomerację. Trick polega na tym, że nikt w pociągu nie zobaczy tego przed granicą. Większość ludzi ją tak nazywa, ponieważ oficjalny naukowy termin, „cybernetyfikacja dwustanowa ze zmianą fizyczności” jest stanowczo zbyt długi. To, co się dzieje podczas przekraczania granicy zdecydowanie wykracza poza moje pojmowanie - dla mnie, podobnie jak dla większości ludzi, mechanizm jest prosty. Jesteś w starym świecie, tracisz na moment przytomność, budzisz się w Mieście. Oczywiście działa to też na odwrót, chociaż pragnieniem wielu ludzi jest jednostronność granicy. Marzenia, a może raczej: mrzonki. Mimo trwających od wielu lat badań nikomu nie udało się ustalić, skąd pochodzi granica ani jak działa.
Słyszę ogłoszenie, tym razem dźwięk ma doskonałą jakość i jest krystalicznie czysty. Ostrzega przed wstawaniem i zdejmowaniem przedmiotów z półki bagażowej, ponieważ za minutę przekroczymy granicę.
Przez okno, jeśli popatrzeć pod odpowiednim kątem, widać już jej fizyczną emanację. Ciężko ją opisać. Z daleka wygląda po prostu jak wielka, błękitnobiała ściana rozciągająca się od ziemi aż po kres widoczności w każdym możliwym kierunku. Jeśli podejdzie się bliżej, to można na jej powierzchni wyodrębnić geometryczne wzory i struktury, splatające się ze sobą, a jednocześnie wplecione w wielką sieć sześciokątnych komórek, nadających granicy wygląd pozaziemskiego plastra miodu.
Trzydzieści sekund. Próbuję wygodnie usadowić się w moim fotelu. Pociąg podskakuje kawałek i traci rytm - przeszedł na tory magnetyczne i choć wydaje się to fizycznie niemożliwe, to przyspiesza jeszcze bardziej. Zabudowania za oknami zmieniają się w rozmazane smugi.
Piętnaście sekund. Smugi zlewają się ze sobą, pociąg wjeżdża do specjalnie wybudowanego tunelu. Poręczny wyświetlacz w zagłówku fotela przede mną informuje, że właśnie przekroczyliśmy prędkość dźwięku. Gdyby nie tunel, regularne przejazdy pociągu uniemożliwiłyby normalne życie ludziom w promieniu setek metrów.
Dziesięć sekund. Poprawiam pozycję, wiedząc że spędzę w niej kilkanaście minut.
Pięć sekund.
Cztery.
Trzy.
Dwie.
Jedna.
Czerń.
Budzę się. Podnoszę rękę i macham nią przed oczami, taki mój standardowy test rzeczywistości. Wszystko jest ostre, nawet w miejscach, gdzie normalnie widziałbym tylko rozmyte kształty. Okularów też już nie mam, podczas przekraczania granicy zmieniły się w coś dużo bardziej zaawansowanego i pasującego do Miasta. Teraz to tytanowy wszczep w czaszce, połączony z ultranowoczesnymi soczewkami nakładającymi HUD na obraz z oczu. Analogicznie, stabilizator na kolanie zmienia się w wytrzymałą, sztuczną kończynę, a jedynym śladem po złamanym ramieniu jest kolejny wszczep, tym razem obejmujący główny komputer pokładowy oraz wzmocnienie siły ramion. Wstaję i się przeciągam. To cudowne uczucie, wiedzieć że każda część twojego ciała działa jak powinna, nawet jeżeli jest to tylko część zamienna.
Obok mnie Marek także wstaje. Widzę, że niepewnie przesuwa językiem po wargach, a potem bezgłośnie wypowiada kilka słów. On też musi się upewnić, że to nie sen, że tutaj może normalnie porozumiewać się z ludźmi. Rozumiem go w pełni, ja poza Miastem jestem praktycznie unieruchomiony i tylko tutaj mam prawdziwą swobodę.
Siedzimy w milczeniu, chociaż zazwyczaj zaczynamy rozmawiać zaraz po przekroczeniu granicy. Dzisiaj wyjątkowo nie ma o czym. Po krótkiej przerwie rozpoczął się kolejny semestr i wracamy do szkoły, ale rozmawialiśmy o tym już wczoraj. I przedwczoraj. Zasadniczo, był to główny temat od prawie tygodnia, ale każdy temat kiedyś się wyczerpuje.
Mrugnąłem dwukrotnie, przywołując w pole widzenia kilka podstawowych okienek. Zegar, pogoda, znaczniki stanu wszczepów i ich energii, znaczniki czujników biomedycznych rozmieszczonych w całym ubraniu. Wszystko w prostym, minimalistycznym stylu i o znacznej przezroczystości, żeby jak najmniej przeszkadzało w polu widzenia. Część ludzi ustawia sobie kolorowy i pełen widgetów HUD, ale mi przypomina to o ciągłej obecności szkieł i solidnych, zdolnych je utrzymać oprawek po tamtej stronie granicy.
Skierowałem wzrok do narożnika pola widzenia i znów dwukrotnie mrugnąłem. Tym razem pojawiło się menu główne. Z zakładki „ulubione” wybrałem komunikator i sprawdziłem dedykowany kanał naszej klasy.
[07:12:23] Natalia: Cześć, jesteście już?
[07:13:12] Michał: Cześć
[07:14:01] Michał: Ja jestem, nie wiem jak inni
[CHANNEL PAUSE]
[CHANNEL REDIRECT]
[CURRENT CHANNEL: 432.235.242.521:2558]
[USER: wercyngetoryks PASSWORD: *************]
[07:14:20] MonualenPL: znowu zapomniałaś o PGP
[07:14:28] MonualenPL: Wiesz przecież, że wychowawczyni może moderować tamten kanał
[07:14:40] MonualenPL: A tu nie możemy pisać, bo w szkole nie połączymy się z nieoficjalnym IP
[07:14:52] AnneLise2k: Nie rozumiem po co ci to szyfrowanie, jeśli zobaczy zaszyfrowane wiadomości to domyśli się że coś ukrywamy
[07:15:04] MonualenPL: No właśnie jeśli będziemy używać szyfrowania cały czas, to nie będzie miała nawet podstaw do podejrzeń
[07:15:22] MonualenPL: Dobra, zmieniam kanał i od teraz każdy ma używać PGP, jeśli ktoś ma nowy klucz publiczny to niech go wrzuci na klasowe FTP na moim serwerze
[LOGOUT]
[CHANNEL ABORT]
[CHANNEL REDIRECT]
[CURRENT CHANNEL: 223:542:245:215:9998]
[CHANNEL RESUME]
[07:15:59] Michał: wgimORNw0wmvoweg02bn0opmbe0mw
No tak, ja też zapomniałem o szyfrowaniu. Na moment wróciłem do menu i uruchomiłem PGPOpenGroups. Wskazałem programowi kanał, podałem uczniowski login oraz hasło i ustawiłem źródło kluczy publicznych na klasowy serwer plików. Wróciłem do komunikatora.
[07:15:59] Michał: Mam nadzieję, że wszyscy używają już szyfrowania
[07:20:33] Natalia: To gdzie są wszyscy, ja wciąż czekam pod szkołą
[07:22:20] Marek: Jeszcze nie dojechaliśmy, trochę cierpliwości
Marek chyba obudził się chwilę przede mną, bo zdążył już dołączyć do dyskusji. Postanowiłem się nie włączać, nie lubiłem zamieszania tak typowego dla każdego kanału z większą ilością osób.
Zegar w polu widzenia pokazywał siódmą dwadzieścia pięć. Za dwie minuty będziemy na stacji końcowej, a za osiem pod szkołą. Z dworca prowadził tam dedykowany trans, w końcu to edukacja stanowi jeden z filarów Miasta.
Pociąg zaczął hamować. Miasto samo w sobie jest gigantyczną aglomeracją, a jeśli doliczyć do tego długość tunelu przed granicą, to można dojść do wniosku że nawet superszybki pociąg powinien jechać do centrum trochę dłużej. To częściowo prawda, ponieważ ze względu na hałas i ruch dworzec główny znajduje się w jednej z bocznych dzielnic. Prawdziwe centrum zaczyna się dopiero spory kawałek dalej. Dotrzeć tam można tylko za pomocą transów, linie metra są już przestarzałe i w celu zmniejszenia tłoku zarezerwowane dla płacących specjalny, komunikacyjny abonament. Na przedmieściach latają też prywatne koptery i igły, ale w centrum zabudowa jest zbyt gęsta by umożliwić im swobodne poruszanie się.
Wysiedliśmy na dworcu głównym. Z trudem przepychamy się przez tłum ludzi. W Mieście godziny szczytu trwają całą dobę. Na szczęście szkoły mają własną linię transów, do niej właśnie zmierzamy. Idziemy szybkim krokiem. Transy nie należą do powolnych, ale do lekcji zostało już naprawdę mało czasu. Wchodzimy na przystanek dokładnie w momencie, gdy jedna z kapsuł hamuje aerodynamicznie w rurze. Dehermetyzacja, postój na przystanku i ponowna hermetyzacja trwają mniej niż minutę. Nawet jeśli komuś nie udaj się dostać do któregoś transu, to może mieć pewność że następny nadjedzie dosłownie sekundy później.
Akurat nam udaje się wsiąść do upatrzonej kapsuły i pędzimy już w rurze o wielkiej średnicy, popychani powietrzem uwalnianym ze zbiorników ciśnieniowych w momencie, gdy obok nich przejeżdżamy. Wytwarza to poduszkę powietrzną z każdej strony pojazdu, co sprawia że transy są szybkim i niezawodnym środkiem transportu.
Nie mija kilka minut, a kapsuła zatrzymuje się na przystanku obok szkoły. Wysiadamy, podobnie jak większość współpasażerów. Budynek szkoły nie jest wielki ani nowoczesny, wygląda jak zwyczajny blok spoza granicy. No, może poza tym że identycznych budynków jest kilkanaście i tworzą wielki kompleks. Wszystkie niemal jednakowe, o stonowanym wystroju małych sal. Ma to pobudzać kreatywność, bo to na niej opierają się lekcje w Mieście. Ponieważ każdy ma nielimitowany dostęp do sprawdzonych informacji, to od małego uczy się ich odnajdywania i korzystania z nich, raczej rozumienia niż samej wiedzy. Większość zajęć przeprowadza się w AR albo VR. Część przedmiotów realizuje się w formie przestrzennych łamigłówek logicznych, gdzie w czasie lekcji korzystając z nielimitowanego dostępu do wiedzy i kilku podpowiedzi trzeba rozwiązać cały ich ciąg.
Nie ukrywam, że ma to swoje minusy. Poza granicą taki system bardziej przeszkadza niż pomaga, chociaż niezbędna wiedza najczęściej sama wchodzi do głowy. Niektórym boleśnie przeszkadza brak fizyczności, realnego nauczania twarzą w twarz. Podobno nasze pokolenie ma kilkukrotnie wyższy wskaźnik introwertyków niż dwa poprzednie, ale jeszcze nie widziałem żadnych potwierdzających tę hipotezę badań.
Wchodzimy z Markiem do budynku, odnajdujemy salę i zajmujemy miejsca. Marek zakłada na głowę gogle. Jego jednostka centralna i interfejs są jeszcze bardziej minimalistyczne niż moje, do tego stopnia że musi używać zewnętrznego sprzętu do rzeczywistości wirtualnej. Mi wystarcza mój interfejs.
Jeszcze przed wejściem nauczyciela tryb VR włącza się, przekonująco ukazując mi ścieżkę zawieszoną nad atramentowo czarną otchłanią. Na końcu ścieżki znajdują się drzwi, lekko uchylone. Przez szparę sączy się białe światło.
Nauczyciel wchodzi do klasy, ale ja słyszę tylko głos. W tej postaci pozostanie dla wszystkich aż do końca zajęć.
Po lekcjach zwykle nadchodzi czas na obiad. Jak zawsze, jem go w przyszkolnej stołówce. Mimo wszechobecnej nowoczesności, szkolne stołówki nie zmieniły się ani troszeczkę, a dania serwowane w tych szacownych przybytkach są co najwyżej znośne. Niestety, kuchnia molekularna swoje kosztuje, a w kwestii funduszy przeznaczanych na szkolne jadłodajnie również nic się nie zmieniło. Dzisiaj jest to spaghetti w sosie bolognese, boleśnie przyziemna potrawa w tak niesamowitym miejscu jak Miasto.
Wychodzę ze stołówki i patrzę na zegarek. Piętnasta pięć. Mam jeszcze mnóstwo czasu. Normalnie spędziłbym go z Markiem gdzieś na podziemnych poziomach ścisłego centrum, ale mój przyjaciel dzisiaj spotyka się ze swoją dziewczyną. Robi to coraz częściej, a ja coraz częściej czuję się niczym trzecie koło u wozu, zwłaszcza że od naprawdę dawna nie czułem nic poważnego w stosunku do nikogo.
Myślę, co mogę ze sobą zrobić, gdy przychodzi wiadomość. Zaszyfrowana, po odkodowaniu zawiera ciąg cyfr i jedno, na pozór nic nieznaczące słowo.
Wiadomość brzmi: „3.32, 2.54, 16.05, 180 min, PNEUMA”.
Stoję już w transie zmierzającym do centrum. Kątem oka widzę numery na tabliczkach umieszczonych wzdłuż tunelu. 3.28, 3.29, 3.30. Przystanek. Wysiadam. Jestem na jednym z niższych poziomów Miasta, tutaj często zbierają się uczniowie. Miejsce jest dla nich idealne, dorośli rzadko kiedy tu zaglądają, ponieważ niemal cała przestrzeń niższych poziomów to korytarze i zamknięte drzwi. Za nimi znajdują się pomieszczenia mieszczące infrastrukturę miejską.
Skręcam w niedoświetlone przejście. W połowie zawęża je staroświecki automat sprzedający napoje. Zepsuty, jak obwieszcza kartka przyklejona kawałkiem taśmy do przycisku z napisem „Latte”. Uśmiecham się do siebie i lekko popycham automat w prawo. Przesuwa się gładko, może dlatego że osadzony jest na łożysku kulkowym. Odsłania drzwi, na których wisi lekko przykurzona tabliczka z numerem 3.22. Pcham je z całej siły, słusznie odgadując że zawiasy są lekko zastane.
Moim oczom ukazuje się nisko sklepiona, oświetlona archaicznymi jarzeniówkami hala. Przez jej środek przebiega kilkanaście przezroczystych rur średnicy około półtora metra. Co kilka sekund słychać świst i jedną z nich z dużą prędkością przelatuje ciemny, obły kształt. Te rury to właśnie pneuma - system poczty powietrznej, pierwowzór systemu transów. Przesyłki wkładano do czarnych, kulistych kapsuł, a sprężone powietrze w ciągu kilku minut przesyła je z jednego końca miasta na drugi.
Czeka tu już kilka osób. W różnym wieku, różnie ubrani, ale łączy ich jedno - dobrze znany mi błysk w oczach, lekka nerwowość ruchów, ręce setny raz sprawdzające surfa... Nic z tego nie było mi obce. Rzuciłem głośne „Cześć”, a w odpowiedzi otrzymałem chór powitalnych pomruków i kiwnięć głową. Przed startem mało kto ma ochotę rozmawiać, większość raczej woli skupić się na czekającym ich wyzwaniu. Wyciągam z plecaka prostokątną płytkę o grubości pięciu centymetrów i zwalniam zaczep na jej powierzchni. W okamgnieniu przeobraża się w pełnowymiarowego surfa, owalną deskę z mocowaniem na stopy. Pod tym względem trochę przypomina snowboard, ale to zasadniczo jedyne podobieństwo.
Surf to sprzęt unikatowy, zaprojektowany specjalnie do prześlizgiwania się tunelami pneumy. Od dołu wypolerowany na błysk, od góry zaopatrzony w mocowania i uchwyty. W newralgicznych miejscach założone gumowe odbojniki, bardziej w trosce o surf niż o jego użytkownika. Było to w pewien sposób logiczne, jeżeli ktoś zrobił sobie krzywdę na surfie to już raczej nie da rady na niego wsiąść, a nie jest to tani sprzęt i można przynajmniej zarobić na rehabilitację.
Ja miałem szczęście i swojego nie musiałem kupować ani wdawać się w układy z lokalnym podziemiem, dostałem go po prostu od znajomego który pechowo, podczas testów, spadł i został sparaliżowany od pasa w dół. Jazdę surfem można określić chyba jako trochę niebezpieczną, ciężko żeby pędzenie wąskimi tunelami z oszałamiającą prędkością, zarezerwowaną zwykle dla zapakowanych w ochronne kapsuły przesyłek, znoszenie wielokrotnych i nagłych zmian ciśnienia powodujących obrażenia wewnętrzne oraz ryzykownie życia przez brak znajomość trasy nazwać bezpiecznym.
Dlaczego więc ten nieoficjalny i nie do końca legalny sport ekstremalny cieszy się niesłabnącą popularnością? Odpowiedź jest prosta. Życie w Mieście stało się na tyle proste i bezpieczne, że ciężko tu naprawdę poczuć adrenalinę. Można co prawda w full dive'ie powtórzyć wyczyn Baumgartnera czy nawet uczestniczyć w misji Apollo, ale każdy powie, że to nie to samo. Jeżeli ktoś raz zasmakował w odlocie, jaki serwuje koktajl hormonów stresu podczas surfu, to nigdy nie przestanie.
Podobnie jest ze mną. Surfu spróbowałem podczas pierwszego tygodnia nauki w szkole w Mieście i od tego czasu regularnie biorę udział w startach. Najpierw na sprzęcie pożyczonym od znajomego, który mnie w to wciągnął. Potem ten sam sprzęt dostałem od niego na własność.
Nagle drzwi hali otwierają się i wchodzi Sędzia. Wszyscy zaczęli tak na niego mówić, kiedy po utracie ręki sam zajął się organizacją startów na skalę większą niż kilka osób i samemu rozsądzać o zasadach. Jemu zawdzięczamy też kilka istotnych zmian w ich koncepcji, tak aby dodać adrenaliny przy jednoczesnym zmniejszeniu ryzyka. To on informuje, kiedy służby porządkowe wstrzymują wysyłanie przesyłek na kilka godzin i można bezpiecznie startować. Jak można się domyślić, jest jedną z najbardziej poważanych osób w środowisku.
- Cześć - rzuca krótko. - Nie wiem czy wiecie, ale mamy tu dzisiaj startować, więc może byście się wzięli za ustawienie włazu, bo widzę że już nic nie potraficie zrobić jak się wam nie rozkaże. No szybciej, za kilka minut zaczynamy!
- Wyluzuj, Sędzia, jeszcze prawie kwadrans! Właz można ustawić w dwie minuty, daj nam się skoncentrować przed surfem - oponuje głośno jeden z mężczyzn.
- Rusz dupę zamiast marudzić, rozłożycie właz to będziesz miał cały zasrany czas na świecie żeby się koncentrować.
Sędzia jest już zirytowany, zazwyczaj przychodzi wcześniej i pilnuje, żeby wszystko było gotowe na długo przed początkiem przerwy technicznej w tunelach. Coś musiało go zatrzymać i musiało to być coś naprawdę poważnego. Skrytykowany mężczyzna ostentacyjnie wzdycha, ale podchodzi z trzema innymi do zmatowionego, szerszego od innych fragmentu rury i zaczynają rozkładać hermetyczną gródź. Wbrew pozorom jest to prosta konstrukcja, składająca się z elastycznego namiotu i systemu przyssawek pozwalającego na uszczelnienie połączenia z rurą. Niemal identycznych używa się, kiedy z jakiegoś powodu serwisanci muszą dostać się do środka pneumy przez jeden z awaryjnych włazów.
Minuty mijają szybko. Sędzia przechadza się między ludźmi, uważnie lustrując kondycję ich... i ich surfów. Przedstawia trasę. Dziś jest łagodna, to właściwie koło o średnicy kilku kilometrów opadające na całej długości o dwa piętra. Nie ma na niej krzyżówek z innymi tunelami, stref zmiany ciśnienia ani prędkości przesyłu. Nic prostszego.
W końcu nadchodzi wyczekiwany moment i pierwszy z nas wsuwa się do włazu. Po raz ostatni sprawdza i poprawia mocowania na buty, ochraniacze na twarz i dłonie. Już za moment zapnie wejście, potem otworzy gródź dzielącą go od wnętrza tunelu i ostrożnie wślizgnie się do środka. Przed wystrzeleniem z prędkością pocisku będzie go dzielić tylko silny chwyt wewnętrznej strony grodzi, a na sygnał puści się jej i płynnie wystartuje. W przeciągu kilku sekund pokona niemal sto metrów dzielące właz od ściany hali i zniknie w nieoświetlonym tunelu, przemykając w przestrzeniach między pomieszczeniami i kondygnacjami.
Już za kilka sekund Za pięć, cztery, trzy...
Już za dwie... Już za jedną...
Wystartował. W tym samym momencie dostrzegam coś, co mrozi mi krew w żyłach. Za nim pojawia się czarna kapsuła. Widać, że jest dużo szybsza, pewnie leci już od kilku minut. Wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie. Na przestrzeni tych kilkudziesięciu metrów kapsuła pozornie powoli przybliża się do lecącego mężczyzny, najpierw spychając go na bok ostrym, smukłym dziobem, a potem bokiem rozsmarowując go po wewnętrznej powierzchni tunelu. Teraz obserwują już to wszyscy, ale nikt jeszcze nie zdążył nawet krzyknąć. Na naszych oczach zawodnik zmienia się w krwawą smugę na przezroczystym tworzywie.
A potem kapsuła eksploduje.
Wewnętrzne systemy moich wszczepów włączają tryb bezpieczeństwa i uwalniają do krwi niesamowitą ilość noradrenaliny. Czas zwalnia, niemal namacalnie rozciąga się. Rura zaczyna rozpryskiwać się na miliony fragmentów, każdy niewyobrażalnie ostry i pędzący z prędkością dźwięku. Widzę, jak powolutku lecą w każdą stronę. W tym samym czasie moje ulepszone kolano zgina się i rozprostowuje, wyrzucając mnie kilka metrów w tył. Nanorurki węglowe we wszepie prostuję się w okamgnieniu i mogę wykonać jeszcze jeden wielki skok, chociaż czuję że działanie hormonu słabnie. Czas dookoła przyspiesza, cięty sekundami na ciągnące się plastry. Odłamki lecą coraz szybciej, niektóre już wyraźnie obniżyły tor lotu. Część wbiła się w ludzi stojących najbliżej. Nie wszyscy mają tego rodzaju zabezpieczenia i okazuje się to być dla nich zgubne. Każdy, kto nie zaczął ucieczki jeszcze w momencie eksplozji zostaje teraz posiekany na małe kawałki. Krew tryska strumieniami, nadal śmiesznie powoli. Ja kontrastowo szybko padam na ziemię i turlam się pod kolejną rurę. Czas przyspiesza coraz bardziej. Działanie noradrenaliny definitywnie się kończy. Boleśnie czuję nadwyrężone mięśnie. W uszach tętni krew. Nie mogę skupić wzroku. Odłamki nareszcie zaczynają spadać na ziemię. Okazuje się, że niedoszacowaniem siłę wybuchu. Wiele z nich dolatuje do rury, pod którą się chowam. Kilka trafia we mnie, a wszczepy ponownie aktywują koktajl mający pomóc mi pozostać przy życiu. Rozgrzane, lśniące fragmenty jakiegoś polimeru powolutku wsuwają się w moje ciało. Jeden w udo, drugi pomiędzy żebra, trzeci przebija rękę. Nie czuję bólu, ale widzę strużki krwi tryskające z ran i to przekonuje mnie, że sytuacja jest naprawdę poważna. Nie tylko mnie, mikroprocesor w czaszce korzysta z bionicznych czujników, analizuje sytuację i uwalnia do krwi kolejną chemiczną bombę. Czuję, jak moje tętno nagle zwalnia, czas przyspiesza. Przestaję cokolwiek słyszeć i widzieć, to hamuje się dopływ krwi do mózgu. Tracę przytomność.















































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz