sobota, 4 lutego 2017

Cybernetyfikacja - rozdział 3.

Pierwszą rzeczą, którą słyszę, jest jazgoczący budzik. Bez otwierania oczu sięgam ręką i wciskam przycisk na obudowie, ale uparty zegar nadal piszczy. Zirytowany chwytam go pewniej i rzucam o ścianę. Słyszę, jak uderza w nią i rozpryskuje się na części. Jedna z nich musiała uderzyć w protezę, ponieważ do moich uszu dochodzi też metaliczne dźwięknięcie. Powoli otwieram oczy. Najpierw widzę sufit, brudny i pokryty zaciekami. Podnoszę głowę i moim oczom w całej okazałości ukazuje się klita, którą od jakiegoś czasu przywykłem nazywać domem. Cztery metry kwadratowe, osiem sześciennych. Ociężale podnoszę się na jednej nodze i sprawdzam poziom symbiotyku. Dwanaście procent. Słabo, jeżeli nie załatwię więcej to już za kilka godzin wystąpią pierwsze objawy.

Muskam ręką tytanową protezę. Przez chwilę mam ochotę ją dziś założyć, ale zwycięża rozsądek. Takie bogactwo w tej okolicy nie jest mile widziane. Zamiast tego przyczepiam do nogi stary, ciągnący resztami energii wszczep. Wiem, że długo nie wytrzyma i potem pozostanie mi co najwyżej skakanie na jednej nodze, ale nie mam pojęcia, skąd mógłbym zdobyć nowy. Mam tylko protezę, ale sprzęt klasy wojskowej jest zdecydowanie zbyt drogi jak na chłopaka żyjącego w klaustrofobicznej klitce.

Wyglądam przez wizjer w drzwiach. Zwyczajny, szklany wizjer. Miasto naprawdę zmieniło się w ostatnich latach. Na korytarzu nikogo nie ma, przynajmniej w ograniczonym prymitywną soczewką polu widzenia. Otwieram drzwi, przybliżając lewy nadgarstek do zamka. Słychać cichy terkot silniczka krokowego i rygle odskakują. Wychodzę na zewnątrz i powtarzam procedurę. Schodzę po schodach. Powoli, nie wiem czy wszczep nie straci wspomagania ze stopnia na stopień. Dochodzę wreszcie na parter. Tak samo jak wcześniej otwieram drzwi do budynku i wychodzę. Przestrzeń za nimi na pozór nie różni się od tej wewnątrz. Taki sam zdewastowany korytarz o gołych ścianach, taka sama świetlówka smętnie zwieszająca się z sufitu. Co kilkanaście metrów kolejne drzwi, prowadzące do kolejnych mikroskopijnych mieszkanek.

Skręcam w lewo i ruszam szybkim krokiem. Po kilku minutach docieram do drzwi, na pozór identycznych z każdymi innymi. Różni je tylko malutki, wydrapany w rogu symbol. Przyglądam się domofonowi. W miejscu jednego z nazwisk znajduje się pusta karteczka, tylko pod światło widać na niej ten sam symbol co na drzwiach. Naciskam go i po chwili słyszę piknięcie oznaczające odebranie połączenia. Nie czekam, pierwszy zaczynam mówić.

- Cześć Kafar, to ja. Przyszedłem po symbiotyk.

- Wchodź - słyszę niechętne burknięcie lokalnego symbiologa. Nie musiałem się przedstawiać, pewnie widział jak nadchodziłem korytarzem. To najpotężniejszy człowiek w okolicy, stać go na wszelkie zabezpieczenia, nawet najbardziej wymyślne. Nikt nie miał interesu w zabijaniu go, ale Kafar doskonale wiedział, że stan ten nie utrzyma się wiecznie.

Drzwi otwierają się, a ja wchodzę do środka. Tym razem pokonuję schody szybciej. Kafar mieszka na samej górze, ale mieszkania poniżej też należą do niego. Plotki mówią, że są wypełnione materiałami wybuchowymi i symbiotykiem. W razie ataku z całego kwartału miałyby zostać co najwyżej nadpalone strzępy. Fajnie, zwłaszcza że ja mieszkam ledwie kilkaset metrów cienkich ścianek działowych od potencjalnie niszczycielskiej klatki.

Docieram na górę, a drzwi do mieszkania Kafara już stoją otworem. On sam siedzi w środku, otoczony laboratoryjną aparaturą. Syntetyzuje symbiotyk. Wskazuje ręką na taboret po drugiej stronie, a ja siadam. Nie ośmieliłbym się sprzeciwić facetowi większemu od szafy gdańskiej, który na dodatek jest najbardziej chronionym człowiekiem w całej dzielnicy.

- To co, jedno ładowanie? - pyta. Zastanawiam się. Na koncie mam kilka tysięcy jednostek, wystarczyłoby na roczny zapas, ale to niebezpiecznie nosić takie ilości przy sobie, a ja muszę też za coś żyć. Nagle dotyka mnie przeczucie i z pewnością w głosie mówię:

- Dziesięć, Kafar.

Symbiolog patrzy się na mnie ze zdziwieniem, ale wzrusza ramionami i podaje mi dziesięć małych strzykawek wypełnionych przezroczystą cieczą.

- Znasz cenę, przypomina. Przygryzam wargę. Znam ją aż za dobrze. Regularnie kupuję tu ładowania i chociaż Kafar ma uczciwą jak na symbiologa stawkę, to wciąż stanowi ona pewne obciążenie dla mojego budżetu.

Uruchamiam interfejs, po raz pierwszy od poranka. Jeszcze pięć lat temu używałem go bez przerwy, a teraz włączam go tylko gdy jest naprawdę potrzebny. Nic dziwnego, każda minuta jego pracy kosztuje mnie cenny symbiotyk. Teraz jest niezbędny, by dokonać płatności. Jednym mrugnięciem oka otwieram aplikację banku i przelewam Kafarowi tysiąc jednostek. Widzę, jak kiwa głową, otrzymał już swoją należność. Szybkim ruchem zgarniam strzykawki do kieszeni bluzy.

Symbiolog odprowadza mnie do drzwi i demonstracyjnie zatrzaskuje je po moim wyjściu.

- Na razie – rzucam w stronę drzwi. Nie odpowiadają.

Schodzę po schodach i wychodzę z klatki, znów na ten sam korytarz. Wracam do mieszkania, ale teraz zdecydowanie przyspieszam kroku, w końcu niosę w kieszeni dziesięć ładowań, istną fortunę. Przytrzymuję je ręką. Wolę nawet nie ryzykować zgubienia lub zniszczenia choćby jednego. Dochodzę do swojej klatki, wspinam się kilka pięter i wchodzę do klaustrofobicznego pomieszczonka. Drzwi ryglują się automatycznie, ale sprawdzam je dwa razy. Tak, na wszelki wypadek.

Rozpakowuję jedną strzykawkę ze sterylnej folii. Ciskam ją do rozkładacza i folia znika w ciągu kilku sekund. Sięgam ręką za lewe ucho i wyczuwam zgrubienie. Antena. Obok niej jest maleńki zawór, umieszczony bardzo płytko pod skórą. Przykładam do niego igłę i delikatnie przekłuwam naskórek. Perfekcyjnie. Igła wchodzi w zawór. Naciskam na tłoczek, a bezcenny płyn wpływa do sieci sztucznych naczyń oplatających mózg. Kolory interfejsu nabierają intensywności, wskaźnik zapełnienia wskakuje na dziewięćdziesiąt pięć procent. Symbiont spływa do kanalików, gdzie mikroorganizmy zaczynają go przekształcać w hiperadrenalinę, uzupełniając zużyty dawno zapas. W końcu budzi się i symbiont. Grzyb mieszkający w podstawie czaszki, niezwykle skutecznie łączy komputer z mózgiem. Daje niemal nieograniczone możliwości obliczeniowe, stymuluje też syntezę substancji wspomagających rozwój połączeń między neuronami. Gdy braknie mu symbiontu, zaczyna żywić się nimi samymi.

Czuję się wyśmienicie, to symbiont uwalnia do krwi opioidy. W teorii zabezpieczenie przed odstawieniem ładowań symbiotykiem, w praktyce następne uzależnienie. Kolejne z wielu w nowym Mieście.

Ukrywam pozostałe strzykawki w pomysłowym schowku w podłodze. Sprawdzam godzinę. Mam jeszcze trochę czasu, zanim będę musiał wyjść do pracy. Nie lubię jej, ale to jedyny sposób na zdobycie pieniędzy bez mieszania się w wojnę opanowujących Miasto frakcji.

Wyciągam z szafki porcję żywnościową. Rozpakowuję i nalewam odrobinkę wody do chemicznego podgrzewacza, a już po kilku minutach mam przed sobą cały talerz ciepławej, wysokokalorycznej papki. Nie jest zbyt smaczna, za to dostarcza porcję energii na dwadzieścia cztery godziny i pozwala przyoszczędzić na jedzeniu. Na takie, które naprawdę posiada smak niewynikający z ton chemicznych, zazwyczaj szkodliwych dodatków, stać jedynie ludzi mieszkających w znacznie lepszych warunkach. Papka jest przynajmniej zdrowa.

Myślę, co jeszcze mogę zrobić z pozostałym mi czasem. Zazwyczaj czytam albo oglądam filmy przez interfejs, ale dziś wyjątkowo nie mam na to ochoty. Nagle wpadam na pomysł. Wyciągam spod łóżka jedno z wielu pudełek i otwieram. W środku znajduje się kilka kilo elektroniki, jak na dzisiejsze standardy zupełnie przestarzałej, opartej na krzemie zamiast bioniki. Dla mnie jest to bardziej zaleta, bo nie potrzebuję laboratorium żeby skonstruować prosty układ.

Wyciągam z pudełka kilkanaście części i przez następną godzinę próbuję naprawić za ich pomocą roztrzaskany budzik, ale okazuje się on być wyjątkowo oporny. Po kilkunastu próbach poddaję się, zamykam specjalny interfejs programatora i odkładam wszystko z powrotem do pudełka. Zerkam na zegarek. Zostało mi jeszcze dobrych kilkanaście minut do wyjścia, ale postanawiam wyruszyć wcześniej i przejść część trasy. Kolejny raz patrzę na lśniącą metalicznie protezę i kolejny raz zmuszam się, by pozostać przy przestarzałym wszczepie. Tak jest bezpieczniej, powtarzam sobie.

Schodzę na dół i wychodzę na korytarz. Tym razem udaję się w przeciwnym kierunku i już po kilkuset metrach widzę schody. Na ich szczycie znajdują się drzwi, tym razem ciężkie, przeciwpożarowe. Konieczność w tak gęsto zaludnionym miejscu. Nawet jeśli jeden kwartał zmieni się w popiół, ognioodporne grodzie pomiędzy nimi nie dopuszczą do rozprzestrzenienia się pożaru. Zatrzymuję się na moment, zanim je otworzę. Biorę głęboki wdech i wydychając powietrze, napieram na ciężkie wrota.

Wychodzę na brzeg ruchliwego placu. Wystarczy że uniosę wzrok, a moim oczom ukazuje się widok wieżowców w centrum. Widok, który od pięciu lat przeraża mnie dokładnie tak samo.

Lśniące wieże nie są już tak majestatyczne jak kiedyś. Większość z nich straciła nawet połowę wysokości. W kilku wciąż tkwią przerdzewiałe szkielety samolotów, kopterów i igieł. Na szczycie najwyższej, dawnego budynku giełdy, dumnie sterczy dwutonowa bomba burząca. Niewybuch. Kilka z potężnych wieżowców zawaliło się i teraz podpierane są przez swoich pobratymców. Żaden nie pozostał nieuszkodzony. Żaden.

Dochodzę na miejsce. Pracuję jako łamacz, aktywnie używając interfejsu i Symbiontu. Moim miejscem pracy jest wielka hala, niegdyś fabryka wysokowyspecjalizowanej elektroniki. Po upadku podzielono ją na setki małych pomieszczeń. W każdym znajduje się wygodny fotel i pudełko przekaźnika. Przykładam lewy nadgarstek do ściany przy wejściu i na wyświetlaczu pokazuje się numer pomieszczenia, 70312. Z niemal niewidocznej szczeliny wysuwa się biała, nieoznakowana karta RFID. Jedynie w rogu ma zapisany malutki ciąg cyfr, ale nie jest to przypomnienie numeru „biura”. Jeżeli ktoś nie jest na tyle inteligentny by zanotować go w interfejsie, to tutaj nie pracuje.

Szybko znajduję moje miejsce i odblokowuję drzwi kartą. Gdy je zamykam, słyszę zatrzaskujący się zamek. Otworzy się dopiero po podłączeniu interfejsu do systemu zakładu, ale wtedy ja nie będę raczej w stanie samodzielnie nigdzie pójść. Umieszczam kartę w oznakowanym miejscu na przekaźniku. Rozsiadam się wygodnie w fotelu, strzelam palcami i kładę ręce na podłokietnikach. W interfejsie już czeka na mnie prośba o połączenie od przekaźnika. Bez wahania wybieram „Akceptuj połączenie” i miękko opadam w ciemność.

Jestem łamaczem. Użyczam mocy obliczeniowej mojego mózgu do przeprowadzania skomplikowanych obliczeń, wszystko dzięki Symbiontowi. Sterowanie czynnościami takimi jak oddychanie czy trawienie przejmuje przekaźnik, a świadomość pozostaje częściowo uśpiona. Częściowo, ponieważ aby ukończyć obliczenia szybciej niż tradycyjny komputer Symbiont polega na ludzkiej intuicji, przeskoku ludzkiego geniuszu. Dla łamacza wygląda to jak rozwiązywanie łamigłówek przestrzennych w full dive, tylko że te tutaj nie opierają się na logice. Żeby je przejść i pozwolić na przyspieszenie obliczeń trzeba robić nie to, co jest sensowne, a to, co wydaje się być poprawne. Czasem ciężko to osiągnąć, zwłaszcza osobom które lubią poddawać wszystko analizie. Podczas rozwiązywania czasem liczą się drobne detale, czasem niemal wszystko jest umowne. W labiryncie wyjściem może być albo przejście przez wszystkie ściany jakby były z dymu, albo powrót do punktu startu.

Tym razem gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem... siebie. Siebie po wielokroć. Siedziałem na środku gigantycznej komnaty wypełnionej lustrami. Były ustawione nieregularnie, więc nie mogłem określić jej kształtu. Największe z nich było to ustawione naprzeciwko mnie, w taki sposób że w większości innych odbijał się właśnie ten obraz.

Siedziałem na krześle, zwyczajnym, czarnym krześle z kompozytu.W dłoni miałem pistolet. Uniosłem go, by się lepiej przyjrzeć. Właściwie nie był to pistolet, tylko rewolwer. Napis na boku broni głosił dumnie: „Smith&Wesson”. Stary, nie na impulsy energetyczne, ale zwyczajne naboje. Zakręciłem bębenkiem. Nie znam się na tradycyjnej broni, ale ta wyglądała wyjątkowo groźnie.

Spróbowałem wstać, ale coś mi nie pozwalało. Nie byłem przywiązany ani przyklejony do krzesła, ale czułem się jakby mięśnie po prostu nie reagowały na sygnały wysyłane z mózgu. Po chwili odkryłem, że nie potrafię znaleźć sposobu na poruszenie niczym poniżej pasa. Dziwne, pomyślałem, zagadki nigdy nie ograniczały mi swobody poruszania się, ta musiała być wyjątkowo kompleksowa.

Powiodłem wzrokiem po lustrach, obserwując swoje odbicia. Za jednym z nich może kryć się rozwiązanie. Ponownie zakręciłem bębenkiem. Sześć masywnych, długich pocisków znajdowało się na swoim miejscu. Luster było zdecydowanie więcej, więc nie mogłem po prostu przestrzelić wszystkich. Musiałem wybierać mądrze, ponieważ nierozwiązanie zagadki powoduje znaczne wydłużenie się czasu obliczeń i prowadzi do wzrostu obciążenia centrali, za co grozi kara pieniężna.

Duże zwierciadło na wprost mnie nie wydawało się być rozwiązaniem. Było zbyt... proste. Podobnie kilka po bokach, równie wielkich. Przyglądnąłem się im tak dokładnie jak potrafiłem, ale nie znalazłem nic niezwykłego. Przeszedłem do kolejnych, rozstawionych dalej w pomieszczeniu. Kilka z nich mogłem widzieć tylko dlatego, że pokazywały je inne lustra, a żadne z nich nie było perfekcyjnie czyste i drobinki kurzu na powierzchni pozwoliły mi odróżnić jedno od drugiego. Nadal nic, ani jednej skazy. Wszędzie perfekcyjnie gładkie powierzchnie.

Nagle coś dostrzegłem. Niedoskonałość. Drobne pęknięcie wśród idealnych gładzi kolejnych odbić. Skaza, która jest rozwiązaniem. Wiedziałem, że tak powinno być, a więc tak było. Po kilku minutach dokładnie widziałem, na którym lustrze się znajduje. To jedno z tych, które stoją poza moją linią wzroku, zasłonięte przez inne. Nie miałem pojęcia, czy pomiędzy mną a nim jest tylko ściana szkła, czy warstwa betonu, więc nie chciałem ryzykować strzelania na wprost. Wydawało mi się, że to nie było tam poprawne, a więc tak nie było.

Lustra. Zwierciadła. Wypolerowane szklane powierzchnie pokryte warstwą natryskiwanego próżniowo glinu. Nie miałem pojęcia, skąd ta wiedza pojawiła się w mojej głowie. Co robią lustra? Odbijają światło, niemal idealnie. Odbijają.

Czy to może być to? Uniosłem rękę i strzeliłem w szkło naprzeciwko siebie, ale odrobinkę pod kątem. Z pozoru szaleńcza myśl okazała się być prawdziwa, przynajmniej tutaj. Pocisk nie roztrzaskał szklanej tafli, a odbił się od niej i jakby w zwolnionym tempie skierował się ku następnej, za mną. Obróciłem głowę i patrzałem, jak odbija się ponownie, jeszcze bardziej tracąc prędkość. W tym momencie prawa fizyki nie pozwoliłyby mu lecieć, ale ponownie zmierzał do lustra z boku. Zastanawiałem się, ile to jeszcze potrwa, ale w momencie kiedy wyobraziłem sobie lecące w każdym kierunku ostre kawałki szkła pocisk zdecydował się w końcu zacząć działać jak powinien i stłukł szklaną taflę. Odłamki leciały w każdym możliwym kierunku, ale wszystkie w dziwny sposób ominęły moje krzesło. To dobrze.

Wymierzyłem w miejsce, gdzie wcześniej ujrzałem pęknięcie. Było drobne, więc drżąca dłoń mogła sprawić że pocisk odrobinkę zboczy z przewidzianego toru lotu i nie uderzy tam gdzie powinien. Dla pewności podtrzymałem ciężką broń drugą ręką i odwiodłem kurek. Pociągnąłem za spust.

Kula leciała idealnym, prostym torem. Odbiła się od pierwszego lustra, potem od drugiego i trzeciego. W końcu zobaczyłem, że zbliża się do mojej skazy, więc przymknąłem oczy i wyobraziłem sobie pryskające z niej lśniące fragmenty.

Usłyszałem brzęk tłuczonego szkła i otworzyłem oczy. Dookoła mnie lustra pękały i rozlatywały się na drobniutkie fragmenty. Niektóre siekały odłamkami na kilkanaście metrów, inne jakby zapadały się w sobie, a szkło powoli kruszyło się i zmieniało w szklany pył. Wszystko działo się powoli, nieskończenie wolno. Zostały jeszcze cztery. Dwa. Jedno.

Czy to przypadek, że ostatnim całym lustrem było to stojące naprzeciw mnie?

W końcu i ono eksplodowało lśniącymi ostrzami, a ja zdecydowanie za późno dostrzegłem wylatującą spomiędzy nich kulę. W ostatnim momencie próbowałem się uchylić, ale wszystkie moje mięśnie były twardsze od kamienia. Mogłem jedynie obserwować, jak pocisk powoli, lecz nieubłaganie zagłębia się w moją pierś.

Otwieram oczy. Rozbłysk bólu przeszywa mi czaszkę i wyrywa z ust krótki jęk. Leżę na podłodze. Próbuję się podnieść, ale powstrzymują mnie kolejne fale strasznego łupania, dochodzące jakby wprost z mózgu. Na skroni mam przyschniętą krew, a powyżej małe rozcięcie. Gdy próbowałem się podnieść zniszczyłem świeży skrzep i teraz z rozcięcia leci krew. Czuję też pulsujący ból w klatce piersiowej, dokładnie w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą...

Gdzie jeszcze przed chwilą weszła kula.

Kręci mi się w głowie. Co się stało? Dlaczego leżę na podłodze? Pewnie spadłem z fotela, a głowę rozciąłem sobie o kant półeczki na której stoi przekaźnik, ale jak w ogóle mogłem to zrobić? Podczas łamania wszystkie połączenia między mózgiem a ciałem przejmuje przekaźnik. Osoba nieprzytomna nie spada z głębokiego i wygodnego fotela, więc osoba łamiąca w full dive też nie.

Leżę. Gdy wydaje mi się, że zebrałem trochę sił, próbuję wstać. Ociężale podnoszę się, podpierając rękoma o fotel. Na moment robi mi się ciemno przed oczami, ale podchodzę do drzwi i wychodzę na zewnątrz, prosto w pożogę.

Hala stoi w ogniu. Płomienie pożerają kolejne biura, ale nigdzie nie słychać alarmów, z sufitu nie leci też zbawcza wodna mgiełka. Czuć swąd rozgrzanego kompozytu i palonego mięsa. Dreszcz przechodzi mi po plecach. Patrzę na zegarek. To dopiero połowa zmiany, wszyscy leżą nieprzytomni w swoich pomieszczeniach. Dlaczego nikt ich nie odłączy?

Zaczynam biec korytarzem, jak najdalej od ściany płomieni. I właśnie ten moment wybiera sobie grafenowa bateria wszczepu, żeby ostatecznie się wyczerpać. Potykam się i przewracam na betonową posadzkę, ale odruchowo amortyzuję przewrotem i wstaję bez większych problemów. Teraz mogę już tylko kuśtykać, bo jedna z nóg momentalnie stała się bezużyteczna. Wszczep bez baterii to obciążenie, ale bez niego mógłbym co najwyżej podskakiwać na jednej nodze. Powoli zbliżam się do zakrętu, za którym znajduje się wyjście. Dobrze, że jest po jednym w każdym rogu hali.

Hucząca ściana ognia zbliża się coraz szybciej, więc ja też próbuję przyspieszyć. Nic z tego. Gdy tylko wychodzę zza załomu korytarza, wpadam na jakiegoś mężczyznę. Przez moment myślę, że on też próbuje uciec, ale błyskawicznie uświadamiam sobie swój błąd. To nie jest łamacz. Łamacze nie mają na twarzy masek przeciwgazowych i nie trzymają w rękach blasterów energetycznych. Mężczyzna jest równie zaskoczony jak ja, ale unosi broń do góry i naciska spust.

Symbiont rozpoznaje zagrożenie i uwalnia do krwi dawkę hiperadrenaliny. Cały zapas. Czas przestaje płynąć, raczej leniwie brnie przez gęstą zupę materii. Widzę jak palec powoli owija się dookołą spustu i naciska go, pokonując opór sprężyny. Sygnał elektryczny natychmiastowo uruchamia generator impulsowy i z lufy wylatuje ładunek o dużej mocy. Nawet z tym tempem reakcji mknie on niczym błyskawica i ledwo nadążam z unikiem. Słyszę, jak moje biodro wydaje głośny trzask po równie nienaturalnym, co szybkim obrocie. Zanim zdążę stracić równowagę, wyprowadzam cios i podbijam lufę blastera. Na twarzy mężczyzny powoli odmalowuje się bezgraniczne zdziwienie, pewnie nieczęsto miał okazję widzieć tak wielką szybkość reakcji. Jego broń bezgranicznie powoli obraca się, a paradoksalna prędkość tego ruchu wybija mu oba nadgarstki. Zaskoczony, wykrzywia się w grymasie bólu i całkowicie wypuszcza broń z rąk. Wykorzystuję to, kończąc obrót blastera. Jego lufa jest teraz skierowana dokładnie w twarz, jedyny fragment niechroniony kamizelką odbiciową. Pociągam za spust. a ładunek paraliżujący zwala nieznajomego z nóg.

Stoję w miejscu i ciężko dyszę. Wydarzenia ostatnich kilku sekund poważnie nadszarpnęły zasób moich sił, a adrenalina powoli odpuszcza i zaczynam czuć pulsowanie bólu w uszkodzonym biodrze. Słyszę dudnienie krwi w skroniach. Coraz gęstszy dym utrudnia oddychanie, więc postanawiam ostatecznie się stąd wynieść. Przeszkadza mi w tym jednak strzał z blastera, który trafia mnie w plecy i przestaję czuć cokolwiek.

1 komentarz: